Do młodego artysty

Jest pełen polotu
Inteligentny
Wyszczekany zjadł wszystkie rozumy
Komunista
Z burżujskimi skłonnościami.

Oryginalny, nie hipster
Inteligentny starej daty
W ciele prawie Adonisa
Jak Polański Nietzsche i Miller razem wzięci
Tylko lepszy nowy młodszy.

Jedzie na międzynarodówkę do Wenezueli
Po drodze pociąga café con leche
Miętosi strony swojego kindle’a
I mimo to
Załamać ręce
Pomimo wszystko
To, co pisze, jest do dupy.

18.06.2009

Ostatnie dni w Moskwie. Pakowanie się, kupowanie ostatnich pamiątek, wręczanie czekoladek nauczycielom, potem pożegnanie z nimi i z pozostałymi studentami – i to tyle. Minął mój obowiązkowy rok nauki za granicą. Minęły cztery miesiące w Moskwie. Nie wiadomo, kiedy wrócę do Rosji, i czy w ogóle to nastąpi w ciągu najbliższych lat. Niektórzy znajomi chcą tu pracować po ukończeniu studiów, wtedy co najwyżej miałabym pretekst, żeby kogoś odwiedzić. Nadal marzę o podróży koleją transsyberyjską aż do Mongolii i Chin. Niektórzy z naszych studentów wybrali się w taką podróż po zakończeniu nauki, strasznie im zazdroszczę. Niestety nie jest to tania wyprawa.

Definitywnie nauka za granicą jest godna polecenia, zresztą chyba w czasach Erasmusa nie trzeba nikogo do tego przekonywać. Zabawne jest to, że nauka języka w przypadku większości osób schodzi na ostatni plan – najważniejsza jest dobra zabawa, poznawanie ludzi i miejsca, w którym się żyje, podróżowanie, imprezowanie. Wielu studentów, z którymi tutaj rozmawiałam, ma poczucie, że jest to ostatni rok ich prawdziwego studenckiego życia – po powrocie czeka ich ostatni, najcięższy rok studiów (w systemie angielskim oceny z ostatniego roku mają największą wagę), często będą musieli sobie znaleźć pracę na wakacje (dla wielu z nich będzie to dopiero pierwszy raz), a gdy skończą studia (wielu z nich już za rok, bo w Anglii o wiele mniej niż w Polsce studentów decyduje się na studia drugiego stopnia), będą musieli pójść już do poważnej, stałej pracy. Dlatego dla nich koniec roku za granicą jest czymś o wiele bardziej przygnębiającym i znaczącym, niż dla mnie. Choć tak jak i dla nich, dla mnie również był to najlepszy rok moich studiów na UCL.

Jeśli mi żal, że wyjeżdżam, to głównie dlatego, że to oznacza, że już naprawdę muszę znaleźć czas, żeby zająć się swoją pracą roczną, poza tym kończy się czas beztroski i stanu nieważkości – trzeba zaplanować wakacje i powrót do pracy, zająć się różnymi sprawami, które przez ten rok zostały odłożone na później, nie będzie też już gospodyni, która nakarmi i posprząta pokój 😉 Wyjazd oznacza też, że będę tęsknić za ludźmi, których tutaj poznałam, a tego bardzo nie lubię. Wystarczy mi już, że tęsknię do tylu osób w Polsce.

To zabawne, że teraz prawie wszyscy studenci rosyjskiego w całej Wielkiej Brytanii tworzą jedną wielką grupę znajomych. Ile z tych znajomości przetrwa – nie wiadomo.

Wyjeżdżam jutro i na ziemi polskiej będę 20. czerwca.

A potem…

Kto wie? 🙂

17.06.2009

Nie byłam jedyną osobą, która wpadła na pomysł pisania pamiętnika o swoim pobycie w Rosji. Czytałam do tej pory blogi czterech różnych osób, które mieszkały w różnych rosyjskich miastach. Trzeba przyznać, że jestem jedyną osobą, która zapisywała po kilka stron tygodniowo. Większość blogerów ograniczyła się często do jednej, dwóch notek na miesiąc. Zastanawiam się, czy wynikało to z lenistwa i „słomianego zapału”, czy, jak miałam wrażenie z tego, że czasami nie za bardzo było o czym pisać (np. w miastach takich jak Twer czy Jarosławl)… Tudzież z faktu, że adresy tych blogów były opublikowane i dostępne wszystkim znajomym… To zawsze powoduje dużą dozę autocenzury. Ja zdecydowałam się pisać w języku polskim, w związku z czym miałam możliwość pisać o wszystkim swobodnie i w większości używając prawdziwych imion. W przypadku Moskwy dosyć ograniczyłam negatywne komentarze na temat pewnych osób, gdyż studiowało ze mną kilka Polek. Było to też spowodowane tym, że w Moskwie miałam internet i mogłam się tymi negatywnymi wrażeniami podzielić na bieżąco z Kamilem i innymi znajomymi, natomiast w Pietrozawodsku mój pamiętnik w o wiele większym stopniu odgrywał rolę mojego jedynego „powiernika”. Może i nawet moje tegoroczne notatki na tym straciły – nolens volens, moje wypowiedzi i komentarze stały się bardziej ulizane. Tylko Anny S. nie szczędziłam, bo mam, że się tak brzydko wyrażę, głęboko gdzieś, czy ona to kiedykolwiek przeczyta.

Moje wrażenia czasem diametralnie różnią się od wrażeń pozostałych blogerów. Nie miałam poczucia takiego jak M., że rok za granicą o wiele bardziej i szybciej niż normalnie zbliżył mnie z ludźmi, i że poznałam ich o wiele lepiej, niż miałoby to miejsce normalnie, oraz że wszyscy studenci tworzyli jedną wielką grupę, która zawsze trzymała się razem. Czegoś takiego nie było ani w Pietrozawodsku, ani w Moskwie, i z tego co wiem, nie było tego również w St. Petersburgu, gdzie ona mieszkała. Wydaje mi się, że jest to obraz wyidealizowany. Ludzie zawsze łączą się w mniejsze grupki, nie ma jednej wielkiej wspólnej solidarności. Rzeczywiście, paradoksalnie, mimo że byłam w tym roku w Rosji, to tutaj udało mi się zaprzyjaźnić blisko z Brytyjczykami – dla mnie pod tym względem to był przełom. Wydaje mi się, że jednym z powodów był fakt, że po prostu musiałam – w Londynie zawsze wystarczał mi Kamil, tutaj w końcu byłam sama, zupełnie sama.

Drugie, co mnie zdziwiło w notatkach M., to jej tęsknota za domem i Anglią. M. wyjechała na drugi reading week do Anglii, bo najzwyczajniej w świecie nie mogła wytrzymać, i twierdziła, że nie była jedyną taką studentką. Przede wszystkim, jak twierdziła, miała dosyć tego kraju, mnie się jednak wydaje, że za tym musiały też stać nie całkiem jednak idealne relacje z innymi studentami, chyba, że po prostu wykazuję się tutaj zupełnym brakiem wyobraźni – bo szczerze, nie wiem, jak Rosja może kogoś tak dobić, że jedynym ratunkiem jest powrót do domu. Według mnie, jeśli się jest otoczonym przyjaciółmi lub przynajmniej ludźmi, których się lubi, i z którymi można miło spędzić czas i porozmawiać – a są to przecież inni studenci, Anglicy jak i M. – nie ma mowy o żadnej depresji. Może ja po prostu nie wiem, co to takiego być homesick… Jedyny czas, kiedy źle czułam się w Moskwie, to wtedy, gdy przyjechałam i nie znałam tu nikogo, i od razu po tygodniu zachorowałam i przeleżałam go w łóżku – nikt się mną nie zainteresował, bo nikt mnie prawie nie znał. To było okropne.

Ogólnie wydaje mi się, że najciężej przeżyli ten rok studenci, którzy mieli na temat Rosji wyidealizowane wyobrażenia, spodziewali się zupełnie czegoś innego. Dla nich to był totalny szok – chciwe gospodynie, kasza gryczana na śniadanie, zima w kwietniu, brak ciepłej wody przez dwa tygodnie, brak internetu w domu, godzinne kolejki do kas na dworcach…

Wyobraźcie sobie najpierw przez dwa lata studiów zachwycać się Dostojewskim i Achmatową, a potem trafić w takie szambo…

16.06.2009

Moskwa ostatnio otrzymała wśród turystów takie tytuły:

  • najmniej przyjazne miasto świata;

  • drugie miejsce w kategorii „najgorsza kuchnia”;

  • trzecie miejsce w kategorii „najgorzej ubrani mieszkańcy”.

W pełni się z tym rankingiem zgadzam. Jakie są oprócz tego plusy i minusy Moskwy?

Plusy:

  • rynki, na których można kupić wszystko, i na których można się targować;

  • piękne stacje metra, które są jak muzea same w sobie;

  • ogromna efektywność metra, pociągi jeżdżą co minutę na wszystkich liniach;

  • ładna pogoda na wiosnę i latem; ładne parki, dużo fontann, trawników i klombów;

  • Plac Czerwony i okolica;

  • bardzo tanie CD z muzyką i DVD z filmami (najczęściej pirackie) – od 100 rubli (10 zł);

  • gypsy cab, czyli „prywatne taksówki” – potrzebujesz dokądś pojechać, po prostu łapiesz stopa i ustalasz cenę, dwa razy niższą niż u oficjalnych taksówek;

  • tani alkohol w sklepach (0,5l wódki od 10 zł) i w pubach sieci „Krużka” (0,5l piwa – 5 zł)

  • mnóstwo sklepów otwartych 24h na dobę, to samo dotyczy wielu pubów, restauracji (sushi o piątej nad ranem to chyba rzecz niemożliwa w Londynie) i oczywiście klubów;

  • generalnie, mimo że jest to oficjalnie zabronione, ludzie piją alkohol w parkach i na ulicach; chociaż nie zawsze jest to zjawisko pozytywne (odlewający się pod blokiem pijak to widok normalny), dodaje miastu festiwalowej, luzackiej atmosfery w ciepłe dni;

  • tanie bilety na koncerty muzyki klasycznej, operę, balet, do teatru, znaczące zniżki studenckie lub darmowy wstęp do galerii, muzeów itp.;

  • interesujące pomniki;

  • dobre połączenia pociągowe, autobusowe i lotnicze ze wszystkimi miastami w Rosji;

  • transport miejski o wiele tańszy niż w Londynie (według moich obliczeń pięciokrotnie);

  • wbrew pozorom obcokrajowcom łatwo znaleźć pracę, chociaż niestety nielegalną, i można bardzo dużo zarabiać (więcej niż w Londynie), szczególnie dlatego, że jest tutaj dużo bogaczy, którzy najwyraźniej nie wiedzą, co robić z pieniędzmi;

  • wszechobecne kioski z wypieczkoj, czyli tym, o czym pisałam już w Pietrozawodsku; tanimi i smacznymi wypiekami;

  • tańszy niż w Londynie internet (nie wszędzie) i opłaty za korzystanie z komórek.

Minusy:

  • zima – szaro, mokro, zimno, brudno; w budynkach i metrze gorąco, na zewnątrz lodowato;

  • ogromne zanieczyszczenie powietrza – nie sprzątaj pokoju przez tydzień, a wszystko pokryje ci się grubą warstwą czarnego pyłu; wyjdź do miasta w japonkach, a wrócisz z czarnymi stopami;

  • świeżo malowane ławki na wiosnę;

  • w metrze bardzo słabe oznakowanie, wszystko napisane małą czcionką (minus dla turystów – wszystko napisane cyrylicą!); poza tym o ile metro jeździ bardzo szybko, to przesiadki często zabierają wieki, bo jest za mało eskalatorów i się przy nich robi zawsze zator;

  • kolejki do kas w metrze, na dworcach kolejowych;

  • transport miejski naziemny w Moskwie to zagadka nawet dla samych Rosjan;

  • również związane z turystami – nikt nie mówi po angielsku, szczególnie ci, co powinni: kierowcy taksówek, kasjerki na dworcach nawet w kasie międzynarodowej) i w metrze, pracownicy muzeów, sprzedawcy;

  • ogromna ilość bezpańskich psów i kotów, bezdomnych i żebraków na ulicach; jest też mnóstwo ludzi, którzy próbują na wszelki możliwy sposób jakoś dorobić, na ogół są to stareńkie babuszki, które sprzedają wszystko od gąbek do kąpieli po ogórki kiszone. Kiedyś widziałam starszego pana w przejściu podziemnym, który miał na szyi kartkę z napisem „Naprawa telewizorów”. Albo ten pan z gazetą na głowie, który siedział na Arbacie i fałszował na harmonijce… Żal mi ściska serce, kiedy widzę takich ludzi.

  • wszechobecność i wszechmoc milicji;

  • rosyjscy mężczyźni, którzy uwielbiają podrywać i chyba uważają siebie za najseksowniejszych na świecie oraz mają w sobie nieskończone pokłady pewności siebie; z drugiej strony może to poprawić samopoczucie kobiecie, która nie czuje się zbytnio atrakcyjną – oni żadnej nie popuszczą;

  • mullet – charakterystyczna męska fryzura z lat 80., nikt nie rozumie, dlaczego wciąż jest popularna w Rosji; jest to chyba największa zagadka tego kraju;

  • w większości miejsc można palić, co powoduje, że po każdej wizycie w pubie / klubie / restauracji pachnie się popielniczką;

  • mieszkańcy Moskwy potrafią być niezwykle chamscy (panie pouczające nas, żebyśmy się nauczyły czytać to jeden z przykładów; Pauliny natomiast dwa razy spytano się, czy nie jest jej za gorąco w kowbojskich butach, które miała na nogach);

  • Nieuprzejmi kierowcy, którzy nigdy nie przepuszczą pieszego, nawet na pasach dla pieszych; a jeśli spróbuje się wedrzeć na ulicę mimo to, otrąbią i jeszcze dodadzą gazu; pieszy ogólnie jest zepchnięty na margines, to miasto jest opanowane przez samochody;

  • architektoniczny chaos – ogromna ilość sowieckich brzydactw, nieurodziwych blokowisk, rozwalających się fabryk i magazynów; brzydka panorama;

  • surowe prawa imigracyjne, które bardzo ograniczają swobodę obcokrajowców i oznaczają dodatkowe koszty;

  • cena nigdy nie gwarantuje jakości – to, że pójdziecie do drogiej restauracji nigdy nie oznacza, że jedzenie będzie dobre a obsługa uprzejma…

🙂

15.06.2009

Od paru tygodni w Moskwie pogoda jest nie do zniesienia. Najpierw były trzy miesiące okropnej zimy, a potem od razu miesiąc upalnego lata. I jeszcze, żeby było tylko upalnie – ale nie, jest również duszno i wilgotno, a codzienna burza i częste gradobicie (!) nie poprawiają atmosfery. W St. Petersburgu są obecnie białe noce, szkoda, że tego nie zobaczę. W Moskwie też jest nieźle, dzień jest dłuższy o godzinę niż na przykład w Londynie czy Warszawie – 17,5h! A w praktyce, naprawdę ciemno jest tylko między 23.00 a 3.00 rano, a reszta nocy jest bardzo, bardzo jasna.

13.06.2009

Naprawdę się cieszę, że tak często odwiedzają mnie znajomi, dzięki nim chce mi się chodzić po Moskwie i odkrywać nowe miejsca. Ewka tak jak obiecała wpadła na dwie noce, ale w związku ze wspomnianym wcześniej Dniem Rosji przyjechała już w czwartek i wyjechała do St. Petersburga w sobotę wieczorem. Przyjechała razem ze swoją koleżanką, też Pauliną, która tak jak my studiuje w SSEES w Londynie. Obie wybrały się prywatnie do St. Petersburga na dwa tygodnie nauki języka.

Zapewniałam je, że podróż pociągiem to jedno z niezapomnianych doświadczeń, które trzeba przeżyć w Rosji. No i miałam rację – na pewno kupowanie biletów było dla nich bardzo pouczającym doświadczeniem ;D Najpierw chciały przyjechać tylko na jedną noc, więc kupiły bilet powrotny na jedną noc. Potem stwierdziły, że jednak zostaną na dwie nocy, więc wymieniły bilety. Będąc już w Moskwie zauważyły, że kupiły bilety powrotne na sobotę nie z Moskwy do Pitera, lecz… z St. Petersburga do Moskwy! 😀 Musiały wymieniać bilety jeszcze raz – kolejna wizyta na dworcu, kolejna godzinna kolejka, kolejna strata pieniędzy… Oj dogadać się z paniami kasjerkami to nie taka prosta sprawa 🙂

Z Pauliną był taki problem, że jej zainteresowania trochę się odróżniają od naszych – tj. chciała przede wszystkim odwiedzać ekskluzywne kluby i restauracje i ogólnie, jak to się nazywa, się lansować. Pierwszego dnia spotkałyśmy się wieczorem w Parku Pobiedy, gdzie piłyśmy sobie piwko, a potem dałyśmy się namówić Paulinie, żeby spróbować pójść do klubu Pasha, do którego ona na ogół chodzi w Londynie ze swoimi noworuskimi koleżankami z SSEES (na SSEES dużo jest takich Rosjan). Głównie się zgodziłam dlatego, że i tak byłam przekonana, że nas nie wpuszczą, bo ja byłam ubrana w trampki, sztruksowe spodnie i bawełniany podkoszulek, a o „face control” (kontrola na bramce, trzeba być glamurnym, żeby wejść do klubu) w Moskwie się już dużo nasłuchałam (jak już wspominałam, sporo naszych studentów lubiło chodzić do klubów). Oczywiście nas do Pashy nie wpuszczono, co mnie i Ewkę bardzo ucieszyło – na zewnątrz było wystarczająco przyjemnie, w ogrodzie Aleksandrowskim przy Kremlu tłumy ludzi siedziały wokół fontann i na trawie, była ciepła, jasna noc…

(W małym przydrożnym kiosku z hot dogami kupiłyśmy sobie rolle, które okazało się najohydniejszym rosyjskim kulinarnym wynalazkiem, jaki sobie można wyobrazić – parówka od hot doga zawinięta w ciasto od tortilli, z ziemniaczanym puree, smażoną cebulką i ogórkami kiszonymi… Bleeee).

Ale Paulina się nie poddawała, uparła się, żeby znaleźć kolejny klub, tym razem w okolicy Kitaj Goroda. Zaprowadziłam je więc do Kitaj Goroda, bo wiedziałam, jak tam dojść, ale dalej kazałam jej radzić sobie samej. Próbowała zorientować się na podstawie mapy, potem podeszłyśmy spytać się o kierunek taksówkarzy, ale nic nie pomogło. W tym momencie podeszło do nas dwóch obcokrajowców i spytało się ładnym rosyjskim, czy nie wiemy, gdzie znajduje się taki a taki klub. Paulina przekonała ich, żeby się wybrać do tego, gdzie ona chciała pójść – zgodzili się dosyć łatwo, i całą piątką wzięliśmy gypsy cab i podjechaliśmy do Kultu. Niestety pewnie z tego powodu, że była tam czwartkowa noc, było tam dosyć pusto, więc zostaliśmy tylko na jednego drinka, a potem zdecydowaliśmy się podjechać do Propagandy. Nie pamiętam, czyj to był pomysł. Co mnie śmieszy to fakt, że unikałam tego miejsca przez cały rok – to właśnie tutaj część naszych studentów chodziła akurat w każdy czwartek. I jak tylko wyjechali, to w pierwszy czwartek z brzegu trafiłam tam ja ;D I to jeszcze na dodatek wpuszczono mnie w trampkach i sztruksach… Może ten face control akurat tam nie jest taki ostry? Nie mam pojęcia. Tak czy inaczej nigdy nie przekonam się do klubów, tych ciemnych, przeraźliwie głośnych miejsc, w których gęstość zaludnienie jest większa niż w Seulu, a wszelaka konwersacja jest niemożliwa, można się tylko ocierać o innych ludzi – czy się tego chce, czy nie. Paulina mnie przekonywała, że wyjścia do klubów są super, bo się za nic nie płaci – za wszystko płacą faceci. Ale dlaczego ma mnie jarać fakt, że jakiś facet za mnie zapłaci? Przecież to obliguje mnie do spędzenia z nim czasu. A ja wolę spędzać ten czas ze swoimi znajomymi. I nie widzę powodu, dla którego ktoś miałby za mnie płacić. Nie chce mi się wierzyć, że w epoce emancypacji kobiet są przedstawicielki płci żeńskiej, które podnieca taki układ. Ale widocznie pewne rzeczy nigdy się nie zmienią.

Wracając do naszych towarzyszy obcokrajowców, okazało się, że obaj są Brazylijczykami, głównie rozmawiałyśmy z jednym z nich, Caio – 21-letnim studentem medycyny. Uczył się rosyjskiego osiem lat, naprawdę byłam pod wrażeniem jego poziomu, mogłam prowadzić z nim zupełnie swobodną konwersację. Ale od razu pewna myśl przebłysnęła mi w głowie – Monika kiedyś zachwycała się napotkanym Brazylijczykiem, spędzili razem jedną szaloną noc w klubie. Następnego dnia ustaliłam z nią, że to ten sam koleś! Teraz powiedzcie mi, jak mała jest Moskwa? 10-12 milionów mieszkańców, a ja spotykam na ulicy tego samego człowieka… Nie chce mi się w to wierzyć.

Następnego dnia był ciąg dalszy zwiedzania, Caio dołączył do nas, gadałam z nim po rosyjsku, bo jego angielski jest słabszy od rosyjskiego (dziewczyny się dołączały jak mogły, ale one znają rosyjski na poziomie początkującym). W sobotę zaś Paulina zabrała nas w kolejne glamurne miejsce – letni taras O2 Lounge na dwunastym piętrze hotelu Ritz-Carlton na ulicy Twerskiej, zaraz przy Kremlu. Miejsce to rzeczywiście sprawiło na nas niesamowite wrażenie, ceny również – 280 rubli za małe piwo (28 zł). Znamienne – chyba jeszcze o tym nie pisałam – że w Rosji piwo i Coca-Cola w większości przypadków są tańsze od wody, i zawsze tańsze od soków owocowych – nie trzeba dużo główkować, żeby zrozumieć, dlaczego piwo staje się popularniejszym napitkiem niż wódka i dlaczego alkoholizm w Rosji wciąż rośnie. Dla wielu Rosjan piwo to nie alkohol, tylko napój. Na tarasie można było również sfotografować się z superbryką na tle morza – taki rosyjski lans 🙂 Widok na Moskwę rzeczywiście był świetny.

No i cóż, dziewczyny wczoraj wróciły do Pitera. Szkoda, fajnie z nimi było. Były pod dużym wrażeniem Moskwy, podobała im się o wiele bardziej niż St. Petersburg. Zabawne, bo gdy ja tu przyjechałam w lutym, klęłam w duchu na ten wybór – po stokroć wolałam St. Petersburg. Wygląda na to, że opinie na temat tych dwóch miast zawsze będą podzielone 🙂 Trudno je porównywać, są tak różne. Cieszę się, że poznałam Moskwę od jej lepszej strony, jest zupełnie inna, niż zimą. Kiedy czytam swoje pierwsze notatki z tego semestru, nie mogę się nadziwić, że już minęły cztery miesiące, że jeszcze niedawno całkiem taszczyłam swoją walizkę z dworca autobusowego na Miedwiedkowo, szukałam mieszkania Liuby, a na dworze było -10 st.!…

09.06.2009

Większość studentów już wyleciała do domów. W szkole zrobiło się pusto i cicho. Jest grupa moja i Anny, grupa pozostałych studentów i John, który poprosił o zajęcia indywidualne. Liza wylatuje jako ostatnia jutro. W związku z tym poszłyśmy z nią dzisiaj na Patriarszy Prud (niestety nie spotkałam Wolanda) napić się rosyjskiego szampana. Spędziłyśmy z nią i Anną bardzo miłe trzy godziny. Liza i Anna należą do osób, z którymi przyjemnie spędza mi się czas, fajnie się rozmawia, ale nie odczuwam chęci się z nimi bliżej zaprzyjaźnić. Są dobrymi znajomymi i tyle. Dlatego myślę, że z powtarzanych obietnic Anny, że będzie mnie „molestować” w Londynie, bo jej siostra będzie tam studiować, nic nie wyniknie. Wszyscy sobie zawsze to obiecują.

Żal mi, że nie zaprzyjaźniłam się z nikim bliżej, tak jak to stało się w Pietrozawodsku, ale z drugiej strony tutaj czułam się o wiele lepiej w swojej grupie (w Pietrozawodsku jednak górowało uczucie izolacji), dobrze mi było z dziewczynami, w ostatnich tygodniach spędziłam z nimi więcej czasu niż na początku i polubiłam je dosyć. Liza dała mi na pożegnanie bardzo miły, odręcznie napisany list, w którym nazwała mnie uroczą i bardzo wesołą osobą, która zawsze rozweselała zajęcia, haha. Podziękowała mi za wspólnie spędzony czas, nasze wspólne przygody (to ona zabrała moją kurtkę na tej słynnej domówce u Anette, i to z nią przeżyłam podróż z kibolami na elektriczce) i wyraziła nadzieję, że pozostaniemy w kontakcie. To był naprawdę miły i zaskakujący gest z jej strony.

08.06.2009

U Liuby od paru dni mieszka jej przyjaciółka ze Stanów Zjednoczonych, Lena. Lena jest w jej wieku, przyjechała do Rosji między innymi po to, by zrobić sobie odmładzającą operację plastyczną szyi i oczu, bo tutaj jest taniej. Zapłaciła jakieś 70000 rubli (7000 zł). Liuba nie może przejść nad tym do porządku dziennego (wyobraźcie sobie, jak się to ma do jej religijności), ale opiekuje się Leną, zmienia jej codziennie opatrunki, karmi ją, no i pozwala u siebie mieszkać. Codziennie powtarza „chcesz być piękna – cierp”. Ostatnio powiedziała, że jej przyjaciółki coraz częściej mają dosyć jej ciągłego powtarzania „Sława Bogu„. Nie dziwię im się. Liuba uważa, że wszystko dzieje się dzięki Bogu. Ostatnio zamówiła szaszłyki na wspólny obiad z koleżankami, ale one przyniosły mnóstwo jedzenia, a ona i tak była tak zajęta, że nie miała kiedy odebrać tych szaszłyków. I wówczas jej znajoma zadzwoniła z przeprosinami, że szaszłyków nie ma. Liuba cieszyła się tak, jakby się jej objawiła Matka Boska.

Ciekawą stanowi parę ze swoją koleżanką, która próbuje ratować swoją dawno minioną młodość. Liuba widzi cud w każdym najmniejszym przejawie codziennego życia, a Lena próbuje dokonać cudu na całym swoim życiu poprzez chirurgiczne poprawienie kształtów swojej twarzy. Wydaje mi się, że bliżej mi w tym przypadku do Liuby, niż do Leny.

07.06.2009

W piątek Natalie Basińska wpadła po raz ostatni do Moskwy, więc spotkałyśmy się na lunchu z nią, Anną i Lizą, a w sobotę przyjechała na jedną noc Maria. Udało mi się przenocować w jej hostelu za darmo, bo, jako że miałyśmy dla siebie tylko tę jedną noc, nie chciałam wracać do domu wcześnie. Najpierw chciałam zapłacić za nocleg, bo miał kosztować tylko 300 rubli, ale okazało się, że tylko w przypadku rezerwacji online – ja miałam zapłacić 700 rubli. Powiedziałam, że to stanowczo za dużo i spytałam się, czy mogę chociaż posiedzieć z Marią w kuchni „parę godzinek”. No i tę parę godzinek rozciągnęło się do 7.00 rano (poszłyśmy spać ok. 2.00), ale recepcjonistka (to pierwszy hostel w Rosji, który ma recepcję z prawdziwego zdarzenia) była OK, przymknęła oczy 😉

Siedząc w kuchni przy wódce, śledziu i chlebie, w pewnym momencie miałam pijackie delirium – przed mymi oczami objawił się Andrew Smith, mój stary znajomy z Pietrozawodska. Spytałam się, czy Maria też go widzi – okazało się, że tak. Andrew okazał się być nie majakiem, lecz człowiekiem z krwi i kości, który przyjechał na weekend do Moskwy ze swoim przyjacielem.

Tu trzeba dodać, że Andrew stał się sławny po tym, jak w wyniku kłótni rzucił się na Megan i nazwał ją „psycho bitch”, za co dostał naganę, i poinformowano o tym jego uniwersytet. Trudno mi to sobie wyobrazić, ale tak było. Oboje studiują obecnie w Jarosławliu i oboje byli w Pietrozawodsku, a to wydarzenie miało miejsce parę tygodni temu. Ja na początku miałam dosyć nieregularny kontakt z Andrew przez Facebook, ale gdy mnie olał podczas swojej wizyty w Moskwie parę miesięcy temu, dałam sobie z nim spokój. Wkrótce po jego ataku na Megan napisał mi długą wiadomość, w której bardzo przepraszał za brak kontaktu (nie odzywał się przez dwa miesiące), za to, że nie spotkał się ze mną w Moskwie (wspominając coś o tym, że za późno zdał sobie sprawę, że smsy kosztują tylko 5p… ??), oraz enigmatycznie wspominał, że pokłócił się ze wszystkimi w Jarosławliu, i że widocznie jest „rubbish with people” i „the falling out sort”. Odpisałam, że i owszem, zgadza się, taki właśnie jest, i dodałam do tego epitet „two-faced”, i to było tyle dla mnie, jeśli chodzi o niego. Tego typu zachowanie z jego strony było zauważalne już w Pietrozawodsku, tj. gdy Andrew myślał, że jest popularny i wszyscy go lubią, zapominał o moim i Marii istnieniu, ale jak tylko czuł się zagrożony, to stawałyśmy się znowu jego najlepszymi przyjaciółkami.

W hostelu Andrew miał nietęgą minę, próbował się usprawiedliwiać i przepraszać, rozmawiałyśmy z nim normalnie, ale nie jakoś nadmiernie serdecznie, raczej trochę szyderczo, i nie mogłyśmy powstrzymać śmiechu, patrząc na jego czerwone policzki, zupełnie zapomniałyśmy, że on się tak potrafi rumienić! Gdy tylko zjadł kolację ze swoim przyjacielem, wrócili obaj do swojego pokoju, i więcej go nie widziałyśmy.

Z Marią zwiedziłyśmy kompleks pałacowo-parkowy Carycyno – letnią rezydencję carycy Katarzyny II. Byłyśmy także w WDNH (Wystawa Osiągnięć Gospodarki Narodowej), które obecnie nosi nazwę WWC (Ogólnorosyjskie Centrum Wystawowe). Zostało ono otwarte w 1939 r. jako Ogólnozwiązkowa Wystawa Rolnicza. Składało się z połączonych alejkami pawilonów, w których każda z republik byłego ZSRR prezentowała swoje osiągnięcia. Po wojnie wystawa została otwarta w roku 1954. Zbudowano nowe wejście, pawilon główny; pojawiły się nowe ogromne fontanny, symbolizujące obfitość i przyjaźń. Wtedy też wystawa otrzymała nową nazwę: „WDNH”. Każdy pawilon na wystawie został nazwany od branży, produkty której wystawiał: chemia, elektronika, energetyka, kosmos, transport, itp. Razem było około stu pawilonów na obszarze ponad 200 hektarów! W każdym z nich można było zobaczyć przedmioty dumy i chluby każdej z branż.

Po rozpadzie ZSSR znaczenie wystawy i ona sama podupadły. Olbrzymi kompleks wystawowy przekształcił się w wielki bazar (jak wtedy żartowano, stał się „wystawą osiągnięć gospodarki kapitalistycznej”). Dziwne wrażenie sprawiły na mnie te olbrzymie, eleganckie, nierzadko pięknie zdobione budynki, w środku których znajdują się zwyczajne małe sklepiki i bazary, brzydkie, brudne, zaniedbane, bez stylu. Dziwne wrażenie sprawia również mieszanka stylów – pawilony w stylu klasycystycznym stoją obok betonowo-szklanych przysadzistych szkarad. Liczba budynków oszałamia. Im dalej się idzie, tym bardziej przygnębiające wrażenie sprawiają – opuszczone, rozpadające się, zaniedbane, nadal noszą nazwy typu „Hodowla koni”, „Hodowla świń”, „Hodowla owiec”, „Weterynaria” itd., niektóre wydają się być zupełnie nieużywane, inne może mieszczą fabryki, biura, część także sklepy – zastanawiałyśmy się, kto tam robi zakupy? Przecież to miejsce musi tak czy inaczej mieścić ich całe tysiące!

Natknęłyśmy się na pawilon Karelii, ale oczywiście nie sprzedawał towarów karelskich, tak jak i pawilon Armenii nie sprzedawał armeńskich 🙂 Na jednym z pawilonów wisiał olbrzymi baner z napisem „Towary z Białorusi”, a na drzwiach do maleńkiego sklepiku w pawilonie widniała kartka oznajmiająca „Towarów białoruskich brak” 😀

Oprócz tego WDNH to obecnie olbrzymi park, w którym ludzie przychodzą odpocząć i się pobawić – jeżdżą na rolkach, rowerach i deskorolkach, można też przejechać się na koniu, osiołku, kucyku lub nawet wielbłądzie, albo ciuchci.

Maria opuściła Moskwę dzisiaj wieczorem – możliwe, że widziałam się z nią w Rosji po raz ostatni. Myślałam o tym, żeby wpaść do St. Petersburga w nadchodzący weekend, ale są problemy z biletami z powodu kolejnego durnego święta – Dnia Rosji (oczywiście dzień wolny od pracy, jakżeby inaczej). Nie wiem, ile w ciągu roku w Rosji jest patriotycznych świąt… Poza tym Ewa przyjechała do St. Petersburga na dwa tygodnie uczyć się języka i wpadnie do Moskwy właśnie teraz, a z nią też bardzo chciałam się zobaczyć, bo w tym roku w Londynie jej nie będzie – będzie robiła Erasmusa w Pradze.

04.06.2009

Dzisiaj był ruskij czaj, czyli pożegnalna impreza w szkole dla tych wszystkich, którzy skończyli już naukę w Moskwie. Każda grupa przygotowała małe przedstawienie / grę, wszyscy studenci dostali dyplomy i małe podarki, nauczyciele bukiety kwiatów, było dużo przemówień i podziękowań, no i oczywiście herbata (czaj), ciasteczka, przekąski, owoce. Około trzynastu studentów, w tym ja, zostaje jeszcze na dwa tygodnie, jako że przyjechaliśmy do Moskwy tylko na jeden semestr (18 tygodni), który kończy się 19. czerwca. W związku z tym nie dostaliśmy jeszcze dyplomów i chociaż braliśmy we wszystkim udział, nie czułam się za bardzo częścią całego wydarzenia. Myślę, że to wielka szkoda, że 18-tygodniowy i 36-tygodniowy program nie są tak zsynchronizowane, żebyśmy kończyli w tym samym momencie, bo nie wydaje nam się „sprawiedliwe”, że z jednej strony dokładaliśmy się do prezentów dla nauczycieli, braliśmy udział w przedstawieniach i tak dalej, a z drugiej strony, spędzimy tu jeszcze dwa tygodnie, więc de facto przyjdzie nam żegnać się z nauczycielami jeszcze raz, ale już bez żadnej pompy, bo dla nas nie będzie ruskiego czaju.

Wieczorem część z nas, nie wszyscy, bo dużo osób wylatywało z Moskwy następnego dnia, w związku z czym musiały się spakować, poszła na pożegnalną imprezę. Tutaj ponownie miałam uczucie, że jestem bardziej obserwatorem niż uczestnikiem wydarzeń, gdyż mieszkam w Moskwie od lutego, a nie od września, w związku z czym nie zżyłam się z nikim tak bardzo i nie miałam łez w oczach z powodu wyjazdu moich znajomych, szczególnie, że jak już wspominałam na początku, byli już oni pogrupowani w kliki, szczególnie ci z Glasgow i Birmingham, i nie zależało im na przyjmowaniu do swojego grona nowych znajomych. No ale cóż, alkohol czyni cuda – żegnały się ze mną osoby, które słowa ze mną nie zamieniły przez całe cztery miesiące, i pewnie nawet nie znały mojego imienia, wszyscy także obiecywali sobie odwiedzać się w Wielkiej Brytanii, choć wiadomo, jak to potem bywa…