8.09.2008

Dzisiaj pierwszy tydzień takich właściwych zajęć, choć wciąż bez podziału na grupy. Pierwsze zajęcia – разговорная практика (konwersacja). Drugie – комментированное чтение (czytanie). Tylko dwa zajęcia na dzień, po 3h, i w sumie 6 różnych zajęć: aż 6h konwersacji, 3h czytania, 3h страноведения (kultura, polityka, historia Rosji), 1.5h перевода (tłumaczenie) i 1.5h gramatyki. Tak więc jak widać nacisk duży jest na mówienie. No i dobrze. Gramatyki można się samemu w domu uczyć. Szkoda, że tłumaczenia tak mało.

* Update z 17.09.2008: obecnie, po podziale na grupy, są 3h tłumaczenia i tylko 1.5h czytania, co mi zresztą odpowiada.

A czy ja już mówiłam, że Ira ma obsesję na punkcie pudelków? Ma kolekcję wszelakiego rodzaju figurek-pudelków. Druga rzecz, którą kolekcjonuje, to kalendarze ścienne – wiszą w każdym pomieszczeniu, nawet w toalecie na drzwiach.

Ira dzisiaj miała swój pierwszy dzień pracy, po roku przerwy. Tak się składa, że pracuje w uniwersyteckiej bibliotece. Nie ma jej w domu od 8.15 do 17.30. Ja jem śniadanie ok. 8.30. Dziś znowu tosty z serem, jogurt i „syrok”. Poza tym wpadłam w nawyk kupowania sobie różnych rosyjskich słodkich wypieków na lunch, bo każdy kosztuje tylko od 4 do kilkunastu rubli, więc tanio wychodzi. Są dwa miejsca niedaleko mojego uniwersytetu, gdzie można kupić takie świeżutkie wypieki. Wiele z nich jest z twarogiem (i bardzo mi smakują, choć w Polsce nigdy nie lubiłam bułek z twarogiem), z jabłkami, czerwonymi borówkami, jagodami, wiśniami etc. Niektóre posypane kruszonką, inne cukrem pudrem, czasem bez niczego. Pycha. Nazywają się różnie zależnie od nadzienia i rodzaju ciasta: soczeń (сочень, ciasto podobne do amerykanki, nadzienie z twarogiem), piesocznik (песочник, kruche, z dżemem), watruszka (ватрушка, też na ogół z twarogiem, ale nie tylko), haczapuri (хачапури, gruzińska bułka z żółtym zapieczonym serem, podobne można kupić i u nas), kołob (колоб, bułka z ziemniakami), pyszka (пышка), kalitka (калитка, też z ziemniakami), kiełbasa w cieście, i tym podobne пирожки и булочки 🙂

Ira powiedziała, że nauczycielka, z którą mieliśmy zajęcia z konwersacji w piątek powiedziała jej, że ja to już mogę studiować u nich na wydziale, a nie z Anglikami 😉 Ale właściwie to nie ma się czym chwalić. Nie dość, że jestem Polką, więc jest mi łatwiej, to jeszcze jestem starsza, a co za tym idzie, uczyłam się języka najdłużej z nich wszystkich: 7 lat. Tylko kolesie z Oxfordu uczyli się prawie tak długo jak ja: 5-6 lat. Wygląda na to, że większość zaczęła naukę języka dopiero na uniwersytecie, 2 lata temu.

Po zajęciach poszłam w końcu nad jezioro z Andrew i Marią – jedynymi Szkotami w całej grupie (choć Andrew tak naprawdę twierdzi, że on jest JEDYNYM Szkotem, bo Maria ma cypryjskie korzenie). Andrew jest bardzo śmieszny i strasznie dużo mówi. Podoba mi się to, bo czasem mam wrażenie, że Anglicy są bardzo małomówni. Szczególnie dziewczyny z mojego uniwerku. Betty Banks prawie nic nie mówi, a Claire potrafi tylko mówić o tym jaka jest zmęczona, jak jej zimno, i jak bardzo tęskni za „angielskim” jedzeniem. Nie wiem, czy ktoś jej kiedyś powiedział, że curry i McDonald’s to nie jest tak naprawdę angielskie jedzenie (bo słyszałam, że wspominała, że właśnie za tym tęskni). Dodam, że jednego z pierwszych dni pobiegła do Mak Daka (bo McDonald’sa tu chyba nie mają, ale Mak Dak ma nawet taką samą literkę „M”) wpieprzać burgery i płakała z tęsknoty za KFC. Żałosne. Nie rozumiem, jak po niepełnym tygodniu pobytu w nowym miejscu można tęsknić za jedzeniem. Ale jęczenie Claire zwróciło moją uwagę na fakt, że rzeczywiście nie ma tu chyba żadnych orientalnych knajpek. Na pewno w wielu miejscach można zjeść pizzę, ale czy coś ponadto – nie mam pojęcia. Zamierzam stołować się w domu. Jedzenie przypomina mi polską kuchnię, więc ja jestem zadowolona.

Nad jeziorem jest rzeczywiście bardzo ładne molo i jest to chyba jedyne miejsce, gdzie chodniki są równe i nie ma kałuż. Jest też mnóstwo rzeźb, wiele z nich to podarki od miast, które są z Pietrozawodskiem zaprzyjaźnione (są to miasta niemieckie, francuskie, fińskie, amerykańskie itp.). Jeszcze wszystkich nie widziałam.

Potem pojechaliśmy z Marią i Andrew do Sigmy, „gipiermarkieta”, czyli hipermarketu, największego w całym mieście. Andrew kupił dwa pięciolitrowe baniaki wody mineralnej. Zrozumiałam, po co mu tyle wody gdy przyznał, że myje zęby wodą mineralną, bo nie wie, czy można tą z kranu ;D Naprawdę przezabawny z niego chłopak. No i powiedział, że mój angielski jest „niesamowity”, więc go lubię ;P Poza tym chyba zjadł encyklopedię. Miłe zaprzeczenie stereotypu, że Anglicy generalnie są ignorantami.

W weekend – wycieczka do Kiży. Będzie niestety bardzo droga, 1350 rubli – tzn. drogi jest bilet na wodolot, który ma nas tam zabrać 🙁 I koniecznie muszę zobaczyć Kiwacz – wodospad na rzece Suna. Jest też miejsce, gdzie można zobaczyć stare naskalne rysunki. W ogóle, jak już wspominałam, mnóstwo tu ciekawych miejsc. A w samej Karelii jest 60 000 jezior! Jezioro Oniega jest bardzo głębokie – sięga 120m, i jest drugim największym jeziorem w Europie (po Ładodze).

Dziwne uczucie – nie musieć pracować, nie musieć sobie gotować, mieć tylko 3h zajęć dziennie a przez resztę czasu – wolne. Nie mam co ze sobą zrobić. Gdzie się podziać. Nie wzięłam żadnych książek po polsku. Gdybym teraz się pakowała, wzięłabym stanowczo więcej książek i filmów, żeby mieć czym zapełnić długie zimowe wieczory 🙂

Komentowanie zamknięte.