Od czego zacząć? Ano od tego, jak to wyjechałam z Moskwy 1. maja o 13.40. Niestety moje nadzieje co do wygodnej podróży w coupe szybko zostały rozwiane – jednym z pasażerów był łysy i tęgawy (choć wcale nie stary) mężczyzna, który chrapał na potęgę, więc pół nocy nie przespałam. Odezwał się do mnie dopiero, gdy kobieta siedząca obok mnie wyszła z przedziału. „To twoja matka?” spytał. Zabawne, bo nie zamieniłam z nią ani słowa przez jakąś godzinę wspólnej podróży i nie byłam wcale do niej podobna (rozmawiałam z nią jedynie przez chwilę, zanim on się dosiadł). Spryciarz, myślał, że pod jej nieobecność mnie poderwie, haha.
Zadziwia mnie, z jakim niedowierzaniem Rosjanie zawsze przyjmują fakt, że jestem obcokrajowcem, czyżby mój akcent naprawdę zaczął zanikać (i wyglądam TAK rosyjsko)? Ta kobieta myślała, że jestem z Pribałtiki (co oznacza Litwę, Łotwę i Estonię), za to on miał mnie za Rosjankę przez pierwsze kilka minut rozmowy (może usprawiedliwia go fakt, że sam był z Syberii i myślał pewnie, że mam inny akcent, bo jestem z Moskwy? ;)) Wiadomość, że jestem z Polski, nieuchronnie doprowadziła do bardzo nielubianego przeze mnie pytania (bo nie poczuwam się kompetentną, by przemawiać w imieniu 38 milionów Polaków): „Co Polacy myślą o Rosji?”. Dyplomatycznie odpowiedziałam, że to zależy od pokolenia, starsze nie za bardzo ją lubi ze względu na historię. Odpowiedź na to brzmiała: „Przez historię? Jak to? Myśmy was oswobodzili, my wam pomogliśmy, tylu nas zginęło za was, powinniście być nam wdzięczni.” Dla mnie oznaczało to koniec rozmowy. Z panią porozmawiałam jeszcze rano, była całkiem miła, choć raczej nieciekawa.
Do Wołgogradu przybyłam w sobotę o 8.30 rano, po 19 godzinach podróży, i spędziłam tam dwa dni. Zwiedzanie miasta zaczęłam od jego sztandarowej chluby – statuy Matki Ojczyzny na Wzgórzu Mamaja, która rzeczywiście robi niesamowite wrażenie. W czasie trwania bitwy stalingradzkiej kurhan ten był najważniejszym punktem strategicznym, gdyż można było kontrolować z niego cały odcinek Wołgi w obrębie miasta. Teraz mieści się tam cały kompleks architektoniczny upamiętniający bitwę stalingradzką. Potem udaliśmy się z Timem nad rzekę, pospacerowaliśmy wzdłuż i wszerz, i wybraliśmy się na rejs po Wołdze, który trwał godzinę i był najnudniejszą wodną wycieczką w moim życiu, bo najpierw płynęliśmy pół godziny w jedną stronę, a potem pół godziny z powrotem, a brzegi rzeki nie należały do najatrakcyjniejszych widoków. Przejechaliśmy się też tramwajem (w mieście nie ma metra, ale tramwaj częściowo jedzie pod ziemią) na jeden koniec miasta – ma ono prawie 80 km długości, więc nie była to taka krótka wycieczka 😉 Ogólnie Wołgograd sprawia bardzo przyjemne wrażenie, szczególnie centrum i okolice rzeki, ładne, zadbane parki, chodniki i budynki, no i pogoda tam rzeczywiście jest wspaniała, ciepła i słoneczna. Nie było już czasu iść do Muzeum Obrony Stalingradu, zrobiłam jedynie zdjęcia zniszczonego w czasie wojny budynku znajdującego się tuż obok muzeum.
Moje zapaskudzone farbą spodnie udało się za aż 250 rubli (25 zł) wyczyścić w pralni chemicznej.
Poznałam też Ellie, która miała z nami pojechać na Kaukaz. Niestety głównie siedziała przy Martina komputerze i sprawdzała prognozy pogody dla Soczi, Piatigorska i Dombaja. Nie wróżyły one niczego dobrego – choć jak dla mnie nie usprawiedliwiało to faktu, że Ellie była tym tak nieproporcjonalnie zmartwiona, nie mówiła o niczym innym, i ciągle się nas wypytywała, jakie ubrania planowaliśmy wziąć ze sobą. Dopiero gdy wyszła dowiedziałam się od chłopaków, że ona taka zawsze jest. Wszystkim się martwi, wiecznie marudzi i jest bardzo niesamodzielna. Idealny współtowarzysz podróży. Martin za to od razu mi się spodobał, szczególnie, że tego wieczoru przyrządził dla naszej trójki obiad.
Dla wyjaśnienia, Martin i Tim wynajmują mieszkanie w Wołgogradzie z jeszcze jednym kumplem – Archiem, ale Archie zdecydował się podróżować oddzielnie ze swoją dziewczyną Claire i Alexem, który również uczy się w Wołgogradzie, ale mieszka z choziajką. Pozostałe angielskie studentki z Wołgogradu w liczbie trzech zdecydowały się na wczasy… w Turcji. No cóż…
W poniedziałek ok. godziny 17.00 wyruszyliśmy do Soczi. Podróż minęła nam przyjemnie, co prawda wszyscy mieliśmy górne łóżka, ale większość czasu spędziliśmy w wagonie restauracyjnym, który zaskoczył nas niskimi cenami – tzn. nie były aż takie niskie, ale takie, jak w normalnej restauracji, piwo za ok. 50 rubli o ile pamiętam, herbata to kwestia 10-20 rubli.
Kierując się poradami z Lonely Planet, potwierdzonymi przez znajomą Rosjankę, nie zarezerwowaliśmy żadnego zakwaterowania w Soczi, oczekując, że na dworcu uzyskamy oferty wynajmu mieszkania na kilka nocy, i tak też się stało natychmiast po tym, jak tylko wysiedliśmy. Jedyne, co nam się nie spodobało, to że mężczyzna ów zaproponował nam 2000 rubli za noc (i dokładnie takiej ceny mieliśmy oczekiwać według Lonely Planet), ale jak już dojechaliśmy na miejsce, właścicielka mieszkania uparła się, że za dwie noce nie opłaca się jej tyle brać, i że będzie to kosztować 2500 rubli. Byliśmy przekonani, że dłużej nie zostaniemy, więc ostatecznie zgodziliśmy się tyle zapłacić, bo nie uśmiechało nam się wracać z bagażem na dworzec i szukać innego mieszkania. Przy czym załatwieniem tego wszystkiego zajęłam się ja, bo pozostała trójka nie za bardzo orientowała się w temacie, a najśmieszniej było, jak się okazało, że Tim myślał, że te 2000 rubli miało być za obie noce… Ostatecznie jedna noc kosztowała jakieś 620 rubli za dobę na osobę (62 zł), co jest ceną zawyżoną, szczególnie, że przyjechaliśmy jeszcze poza sezonem, no ale trudno. Na szczęście mieszkanie było tego warte – dwa duże pokoje, łazienka, w którym był bidet i prysznic z hydromasażem, oraz kuchnia ze wszystkimi potrzebnymi naczyniami, a także włączone ogrzewanie (było zimno niestety, więc bardzo nas to ucieszyło). Szczególnie urocza też była lokalizacja, niedaleko od centrum i plaży, przy wąskiej, krętej uliczce, z której wchodziło się po schodkach na górę, a przed wejściem był taras, na którym w ładną pogodę z pewnością można byłoby sobie zorganizować grill. Niestety przez cały czas naszego pobytu w Soczi lało jak z cebra 🙁
Mężczyzna, który nam pokazał to mieszkanie, był naprawdę dobry w tym, co robił – reklamował Soczi na wszelkie możliwe sposoby, zapewniał, że jeszcze wczoraj było upalnie i na pewno tak będzie na następny dzień, roztaczał przed nami wizję cudownych wakacji, pełnych niesamowitych wrażeń i luksusowych rozrywek, i przekonywał, że Piatigorsk i Dombaj to daleko, nudno i że nic tam nie ma, tylko góry i góry przecież… 😉 Niestety mimo całego jego arsenału argumentów nie udało się go nas przekonać do Soczi – miasto się nam nie spodobało. Oczywiście, co innego byłoby w ładną pogodę, ale tak czy inaczej, nie było to miejsce dla nas, młodych ludzi, bardziej odpowiednie wydaje się ono dla rodzin z dziećmi, starszych osób, które lubią wypoczynek w sanatoriach, albo rosyjskich nuworyszy bez gustu. Całość jest taka jakaś tandetna, bez ładu i składu, widziałabym to miasto raczej jako przytulną nadmorską mieścinę w stylu hiszpańskim niż pretensjonalne nowe Miami z wieżowcami, na które próbuje się kreować (co dobrze widać na panoramicznych zdjęciach, które zrobiłam). Rodzaj rozrywki, które oferuje Soczi, też nam nie odpowiadał – dyskoteki, salony gier, zjeżdżalnie wodne i tym podobne. Jedyne, co mi się spodobało, to ogromna ilość zieleni (którą też można zauważyć na moich fotkach) i przepiękne, zadbane i starannie zaprojektowane parki. W 2014 roku w Soczi odbędą się Zimowe Igrzyska Olimpijskie, z tego powodu w mieście buduje się mnóstwo nowych budynków, nie mam pojęcia, czy zdążą je wszystkie zakończyć, póki co wygląda to nieciekawie. Nawet nasze mieszkanie było z dwóch stron otoczone nowymi budynkami. Nabrzeże nie znalazło mojego uznania z powodu kamienistej plaży.
Na pewno miłym zaskoczeniem był fakt, że zarówno roślinność jak i architektura (w większości, choć nie wszędzie) były w swej istocie przyjemnie nierosyjskie. Niestety wystarczyło wejść do pierwszej z brzegu restauracji czy sklepu, by na tę rosyjskość ponownie natrafić. Na przykład wybór dań jak zwykle był fikcyjny, bo połowa z nich nie była dostępna, a kiedy zrobiłam zdjęcie wejścia do supermarketu, bo znajdował się nad nim zabawny znak „zakaz wchodzenia w bikini”, gburowaty ochroniarz przypilnował, bym natychmiast je usunęła. Słyszeliście kiedyś o zakazie fotografowania supermarketów?
Wieczorami graliśmy w różne gry i piliśmy piwko, w ciągu dnia spacerowaliśmy po mieście, jedną z największych atrakcji była kolejka liniowa na szczyt arboretum (Diendrarij), ogromnego parku, w którym rośnie ponad 1,5 tys. gatunków drzew i krzewów z całego świata. Choć i tutaj niestety spotkała nas niemiła niespodzianka, gdy schodząc w dół natknęliśmy się na ścieżkę, która powoli przerodziła się w błotnisty strumień pełen gliny, tak że po pokonaniu jej mieliśmy po kostki ubrudzone buty. Na wszystko to tylko jeden stoicki komentarz zawsze nasuwał się nam na myśl (i jest to chyba najczęściej powtarzana przeze mnie fraza przez cały czas mojego pobytu w Rosji): „It’s so Russian, so Russian…”.
Swoją drogą w Soczi jadłam jeden z nielicznych posiłków w Rosji, który naprawdę przypadł mi do gustu, było to w restauracji typu „jedzenie z Dzikiego Zachodu”, królik w sosie wiśniowym… Naprawdę niczego sobie!
W planach mieliśmy pojechać z Soczi do Dombaju, ale okazało się, że jest to na tyle mała i odległa od Soczi miejscowość, że nie ma do niej żadnych pociągów ani autobusów. Lonely Planet zapewniał jednak, że z Piatigorska można odbyć jednodniową wycieczkę do Dombaju, co by nas w pełni urządziło, kupiliśmy więc bilety do Piatigorska, o dziwo nie było problemów z uzyskaniem miejsc obok siebie, jak się później okazało, płackart był w połowie pusty, widocznie niewiele osób podróżuje na tej trasie. Podróż potrwała 12 godzin, od godz. 18.00 w czwartek do 6.00 rano dnia następnego.
Już sam wygląd pociągu i jego pasażerów dał nam odczuć, że poruszaliśmy się w kierunku Kaukazu, bardziej dzikiego i mniej europejskiego regionu Rosji, oddalonego od większych miast. Płackart wydawał się stary, zniszczony i brudny, a ludzie (w większości śniadzi) wydawali się na nas patrzeć chytrze i podejrzliwie, i z tą nieskrywaną ciekawością, której się nie odczuwa w miejscach, w których obecność turystów nie jestem niczym nadzwyczajnym. Obok nas jechało małżeństwo z dzieckiem i ich znajomy, przy czym obaj mężczyźni bardzo szybko przesiedli się na miejsca naprzeciwko naszych, bez wątpienia po to, żeby móc się nam ciągle przyglądać (z ich miejsc nie było to możliwe) i obgadywać (Rosjanie na ogół myślą, że nie rozumiemy, gdy się o nas mówi, więc bycie obgadywanym to coś, do czego już dawno przywykliśmy). Gdy wypili już odpowiednią ilość wódki, by nabrać odwagi, zagadali do nas, i chociaż obiecywaliśmy sobie udawać, że nie rozumiemy rosyjskiego, ostatecznie wszyscy daliśmy się wciągnąć w rozmowę. Panowie byli tak pijani, że trochę zaczęli nas irytować swoją natrętnością (po paru zaledwie minutach rozmowy przesiedli się na nasze łóżka, co było dla nas trochę zbyt intymnym zbliżeniem ;)), więc udaliśmy, że jesteśmy zmęczeni i poszliśmy spać.
Jeden z nich był Tatarem, miał żonę i dwoje dzieci – nie przeszkodziło mu to molestować Ellie i prosić ją, by wyszła za niego za mąż. Tak go miała dosyć, że poszła spać na górne łóżko, choć wcześniej cieszyła się z dolnego. Całe towarzystwo wysiadało z pociągu ok. 1 nocy do jakiejś miejscowości po drodze, nie omieszkali nas obudzić (do tego czasu zdążyłam naprawdę zasnąć) na pożegnanie, a Tatar próbował dać mi całusa i zbliżył się do mnie na tyle, że musiałam odepchnąć jego twarz ręką.
Oczywiście w trakcie rozmowy próbowali dolewać nam swojej wódki do naszego piwa, ale się na to nie zgodziliśmy. Co ciekawe, byliśmy pierwszymi Anglikami (i Polką hehe, ale ten fakt nie wzbudził wśród nich najmniejszego poruszenia, może dlatego, że przez pierwszą połowę rozmowy mieli mnie za Rosjankę, a ostatecznie zgodzili się uznać mnie za Ukrainkę), jakich spotkali w życiu, więc być może ich entuzjazm jest usprawiedliwiony. Choć niestety, jak zawsze w Rosji, nie widzieli oni żadnej różnicy między Ameryką i Anglią, nazywali nas amierikanosami i mówili, że nie znają języka amerykańskiego… Na nasze uwagi, że Ameryka i Anglia to nie to samo, odpowiadali, że przecież język ten sam, więc jaka to różnica. Było też sporo tak typowej pijackiej gadki o rosyjskiej duszy i specyfice rosyjskiego narodu, i pytań o to, czy nasza czwórka to dwie pary małżeńskie. Gdy Ellie wyjaśniła żonie jednego z nich, która na chwilę przyłączyła się do rozmowy, że ma chłopaka w Anglii i jest z nim już dwa lata, Rosjanka za nic nie mogła zrozumieć, dlaczego Ellie jeszcze nie ma z nim dzieci. A gdy ja dla świętego spokoju przyznałam, że Martin to mój mąż, odpowiedzieli, że to nieprawda. Dlaczego? Bo ja potrzebuję kogoś starszego, dojrzałego. Skąd wiedzieli, że Martin jest młodszy o trzy lata? 😉
To, co mi się nie podoba w rozmowach z Rosjanami, to fakt, że ich pytania zawsze brzmią prowokacyjnie i są tak sformułowane, jakby oczekiwały tylko jednej i im z góry znanej odpowiedzi, na którą oni mają już przygotowaną ripostę. Przez te pytania przebija ich własny stosunek do swojej ojczyzny – sami nie szczędzą jej krytycyzmu (zostaliśmy przez naszych współtowarzyszy podróży ostrzeżeni, by Rosjanom nigdy nie ufać, że Rosjanie to najgorszy naród, że to złodzieje i oszuści), a z drugiej strony jakby tylko czyhają na jakiekolwiek negatywne wypowiedzi z naszej strony, po to tylko, by móc im zaprzeczyć i zacząć z nami kłótnię na ten temat. Rozmowy te uzmysłowiły mi też, że ludzie, których ignorancja jest tak wielka, polegają wyłącznie na stereotypach i nawet nie próbują kreować własnych opinii, a gdy stereotypów brak – dane zjawisko w ich świadomości po prostu nie istnieje. Dlatego fakt, że jestem z Polski, został zupełnie zignorowany, bo Polska to dla tych ludzi kraj zbyt abstrakcyjny. Podsumowując, mimo że, nasi interlokutorzy wydawali się bardzo serdeczni i przyjaźni, każde z nas miało się w czasie rozmowy na baczności.
W Piatigorsku udaliśmy się do biura turystycznego poleconego przez Lonely Planet, za pośrednictwem którego znowu bez problemu wynajęliśmy mieszkanie, za 350 rubli od osoby za dobę, znowu dwa pokoje, łazienka i kuchnia, i nawet ogródek na tyłach, na dodatek okazało się, że mieszkaliśmy tam, gdzie kiedyś żył Tołstoj, przynajmniej tak nas zapewniała właścicielka domu, choć tabliczka znajdowała się na budynku przy ulicy, a nasz dom był w głębi podwórza. Piec w naszym domu pamiętał jeszcze czasy Tołstoja.
Pierwszego dnia pospacerowaliśmy sobie po mieście, bardzo nam się spodobało, znowu uderzyła nas ta nierosyjskość, wszędzie było dosyć tanio, ludzie przyjaźni i bardziej uśmiechnięci. Na sobotę zarezerwowaliśmy sobie we wspomnianym biurze całodniową wycieczkę w góry, w okolicę o nazwie Prielbrusie, program obejmował wejście na trzy góry oraz odwiedzenie miejsca, gdzie można nabrać butelkę narzanu, to jest mineralnej wody (to właśnie o narzan poprosił Berlioz na pierwszych stronach „Mistrza i Małgorzaty” Bułhakowa). Myślę, że był to najlepszy dzień z całych naszych wakacji, bo ujrzeliśmy wspaniałe widoki. Naszej przewodnicze przez cały dzień nie zamknęły się usta, zauważyłam, że jej ulubionym tematem były tragiczne wypadki w górach. Wstrząsający był też widok dziesiątek zakładów przemysłowych znajdujących się u podnóża gór, całkowicie zrujnowanych, opuszczonych od lat, a także miejscowości, przez którą przejeżdżaliśmy, która była kiedyś całkiem sporym miastem, a teraz wygląda trochę, jak siedlisko zombie, budynki rozpadały się ze starości, bo nikt już ich nie odnawia, panuje olbrzymie bezrobocie, ale ci ludzie nie mają dokąd pójść, więc po prostu nadal tam żyją, próbując zarabiać na wszelkie możliwe sposoby.
Pierwsza góra, do której podjechaliśmy na podnośniku, okazała się raczej doliną, znajdowała się w strefie przygranicznej z Gruzją – gdybyśmy chcieli pójść kilkaset metrów dalej, musielibyśmy mieć do tego odpowiednie papiery. Podobno w górach siedzi rosyjskie wojsko i wszystkich obserwuje.
Drugą górą był Czeget o wysokości 3481 m n.p.m., choć nie jestem pewna, na jaką wysokość my weszliśmy, strzelam, że około 3100 m, i całą tę odległość pokonaliśmy na wyciągu krzesełkowym, otoczeni narciarzami, wrażenia były niesamowite. Korzystałam kiedyś z wyciągów krzesełkowych w polskich górach, ale nie ma tutaj czego porównywać, tamte znajdowały się dosyć blisko ziemi, te natomiast wznosiły się wysoko w powietrzu, to nie była rozrywka dla osób z lękiem wysokości 🙂 Na samej górze przewodniczka przez pół godziny namawiała nas, żebyśmy się rozebrali i zrobili sobie zdjęcie, bo, jak zapewniała, będzie to niesamowita pamiątka, ale przez długi czas nie daliśmy się namówić, bo byliśmy okropnie przemarznięci – wiedzieliśmy, że będzie zimno, ale było bez sensu wozić ze sobą przez całe wakacje zimową odzież tylko na ten jeden dzień, jedynie Ellie wszędzie targała ze sobą rękawiczki, czapkę, szalik i eskimoskie buty, a nam zamarzły dłonie, przemokły tenisówki i przewiał nas silny wiatr. Ostatecznie jednak zgodziliśmy się na ten szalony pomysł i nie żałujemy, bo jest to rzeczywiście najlepsze zdjęcie z całych wakacji.
Kolejnym etapem wycieczki było wejście na Elbrus, a dokładniej wjazd kolejką liniową z Azau do Stacji Mir na wysokości 3500 m n.p.m., niestety wyżej już nie mogliśmy się dostać, ponieważ pogoda jeszcze na to nie pozwala. Czekaliśmy tak długo, aż chmury odsłoniły oba wierzchołki Elbrusa, co upamiętniłam na fotografii, po czym zjechaliśmy na dół, zjedliśmy posiłek w górskiej knajpie, ja spróbowałam hyczin, które wyglądały zupełnie jak bliny, ale były zrobione z innego ciasta, i miały do wyboru nadzienie z sera lub mięsa. Na koniec podjechaliśmy na polanę, gdzie nabraliśmy butelkę narzanu, którą mogliśmy wypić dopiero po półtorej godziny po otwarciu butelki, według słów przewodniczki.
Niestety nie starczyło już nam czasu na wycieczkę do Dombaju, jak i w wiele innych miejsc, takich jak Kisłowodsk, który podobno jest nawet piękniejszy od Piatigorska. Te wycieczki to bardzo dobry sposób na spędzanie czasu w tej okolicy, nie kosztują dużo, a zorganizowane są dosyć profesjonalnie i ciekawie. Nasza wycieczka, która trwała od 6.30 rano do 19.00, kosztowała tylko 500 rubli od osoby (50 zł), plus koszt podnośnika wyciągu krzesełkowego i kolejki liniowej – 750 rubli. Ceny wycieczek zaczynały się zresztą już od 350 rubli.
Elbrus to de facto najwyższa góra w Europie, o czym dowiedziałam się dopiero kilka tygodni temu (bo zależy, za co się uznaje granicę między Europą a Azją) – ma dwa wierzchołki, z czego najwyższy ma wysokość 5642 m n.p.m. Jak się okazało podczas naszej wycieczki, jest to wygasły wulkan, prawie w całości pokryty lodowcami i wiecznym śniegiem.
Wieczorem poszliśmy do armeńskiej restauracji polecanej przez Lonely Planet, znajdującej się na stoku góry z widokiem na Piatigorsk. Przypominała mi tuchomską restaurację „Myśliwską”, powiększoną dziesięciokrotnie. Kuchnia nie wydawała mi się bardzo armeńska, zamówiłam liulię, czyli coś w rodzaju kebaba, i różnego rodzaju zakąski – jak zwykle połowy zawartości menu w praktyce nie można było zamówić.
Ostatniego dnia mieliśmy pociąg powrotny o 19.30, więc było to za mało czasu, żeby upchnąć jeszcze jedną wycieczkę – zamiast tego kontynuowaliśmy zwiedzanie Piatigorska. Większość miejsc, które odwiedziliśmy, związana jest z Lermontowem, który zginął w Piatigorsku w pojedynku w 1841 r. Tak więc widzieliśmy jego pomnik, odwiedziliśmy jego muzeum, które obejmuje także domek, w którym mieszkał, a w jego ogródku pracownicy muzeum zasadzili dąb, żeby spełnić marzenie Lermontowa z wiersza „Wychodzę sam jeden”:
Nad grobem dąb krzepki koronę nich zgina
I wietrzyk niech w jego zieleni szeleści,
A we dnie i w nocy ma jasna, jedyna
Piosenką miłości niech duszę mi pieści.
Mieliśmy to szczęście, że akurat trafiliśmy na darmową wycieczkę po muzeum, która była bardzo ciekawa. Byliśmy też na domniemanym miejscu pojedynku Lermontowa, gdzie znajduje się kolejny poświęcony jemu pomnik, a także w grocie Diany (gdzie odbył się piknik zorganizowany przez Lermontowa na tydzień przed jego tragiczną śmiercią) i w grocie Lermontowa. Oprócz tego znowu spróbowaliśmy źródlanej wody w jednym z kilkudziesięciu źródeł (są to budynki, w których znajdują się krany z ciepłą i zimną wodą – można sobie nalać do jednego litra, kosztuje to dwa ruble), a także zwiedziliśmy Prował, szczelinę wśród skał, w której znajduje się małe jezioro bąbelkującej i parującej, niezwykle błękitnej wody, a na zewnątrz, kilkanaście metrów dalej, znajduje się na wolnym powietrzu jeziorko z gorącą wodą, w której można zażywać kąpieli, niestety chętnych było tylu, że my z tej przyjemności zrezygnowaliśmy 🙂
Piatigorsk. jak nazwa wskazuje, znajduje się u podnóży góry Besztau, która ma pięć werzchołków. Miasto liczy ok. 140 tysięcy mieszkańców i jest jednym z najstarszych i najsłynniejszych uzdrowisk w Rosji, założonym w 1780 r. Jest tutaj niezliczona po prostu ilość sanatoriów.
Zanim opuściliśmy to miejsce spotkała nas jedna nieprzyjemna przygoda – szliśmy akurat na dworzec kolejowy zostawić swój bagaż, bo pociąg mieliśmy dopiero wieczorem, gdy na dźwięk obcego języka zatrzymało nas dwóch milicjantów i zażądało dokumentów, a także naszych biletów kolejowych (podróżując po Rosji trzeba wszystkie bilety zachować). Po rzuceniu oka na daty naszych podróży jeden z milicjantów stwierdził, że się nie zarejestrowaliśmy, a jesteśmy już w Piatigorsku cztery dni. Gdyby nie to, że po prostu chciał na nas wymusić łapówkę, stwierdziłabym, że był matematycznym analfabetą i kompletnym debilem, bo do Piatigorska przyjechaliśmy w piątek rano 8. maja, a on nas zatrzymał w niedzielę 10. maja po południu. Reguła mówi, że w danym miejscu trzeba się zarejestrować w trzy dni, tj. 72h od momentu przybycia, nie wliczając w to na dodatek weekendów, więc daleko nam było do łamania jakichkolwiek przepisów. On się jednak upierał, że liczy się data wyjazdu z Soczi, 7. maja, a na moje pytanie, jakim cudem, odpowiedział: „Bo Soczi nie jest gdzieś na Syberii, tylko całkiem blisko”. No tak, ale nie zmienia to faktu, że podróż zajęła 12 godzin i w Piatigorsku znaleźliśmy się dnia następnego. Odpowiedział, że trzeba wszystko dokładniej sprawdzić i kazał nam pójść za nim. Okazało się, że jego „biuro” znajdowało się na tyłach dworca kolejowego, w czerwonej ładzie. Wsiadł do samochodu i przez dobry kwadrans dokładnie badał nasze wszystkie dokumenty, tj. paszporty, wizy, rejestrację i karty migracyjne oraz bilety, a potem zaczął bardzo wnikliwie przeglądać swój kodeks. W międzyczasie drugi milicjant przyprowadził jakiegoś pana, któremu trzeba było wypisać grzywnę. Nasz milicjant wykorzystał to jako okazję do zmarnowania jeszcze większej ilości naszego czasu, przeszukał tego pana, wypisał mu grzywnę, i przy okazji kazał nam również pokazać zawartość swoich kieszeni, czy aby nie mamy ze sobą jakichś niedozwolonych przedmiotów tudzież niebezpiecznych narzędzi. To wskazuje, jak bardzo był zdesperowany 🙂 Na koniec spytał się, kto z nas najlepiej mówi po rosyjsku, na co ja się zgłosiłam, i powiedział, iż de facto powinien zabrać nas do służb imigracyjnych, by one oceniły, czy złamaliśmy przepisy, i ewentualnie wypisały nam grzywnę, i wyraził troskę o to, że w takim przypadku moglibyśmy nie zdążyć na swój pociąg. Wyraziłam tu wówczas zdziwienie, iż on sam nie zna się wystarczająco dobrze na przepisach, za które ma prawo nas zatrzymać, i spytałam się, czy nie ma tego w jego kodeksie, ale nic tam według niego nie było (pewnie było, tylko z czytaniem u pana też problemy, oprócz tych matematycznych). Odpowiedziałam na to, że my doskonale wszystkie przepisy znamy i zaplanowaliśmy swoje wakacje tak, by nie musieć się rejestrować w żadnym miejscu, i że nasza szkoła dba o to, byśmy zawsze byli o przepisach poinformowani w trosce o nasze własne bezpieczeństwo, na co on odfuknął z uśmiechem, że to w żaden sposób nie zagraża naszemu bezpieczeństwu, a ja jeszcze dodałam, że ewentualnie możemy przy nim zadzwonić do naszej ambasady i tam się spytać o przepisy, co było ostatnim gwoździe do trumny jego prób wyłudzenia łapówki, pożegnał się z nami grzecznie, życząc powodzenia i nawet wskazał drogę do przechowalni bagażu… Tutaj trzeba dodać, że wspomniani wcześniej Archie, Claire i Alex podczas swojej wakacyjnej podróży zostali zatrzymani przez milicję siedmiokrotnie (bo Archie jest ciemnoskóry) i okazało się, że Claire nie miała jednej pieczątki na karcie migracyjnej, w związku czym już w pociągu zapłaciła grzywnę, a w Piatigorsku w dniu, w którym mieli się spotkać z nami, zatrzymał ich prawdopodobnie ten sam milicjant (dzień wcześniej niż nas), zabrał do tej samej czerwonej łady, i udało mu się wymusić na nich łapówkę, bo niestety nie licząc problemu z tą pieczątką, oni w Kisłowodsku spędzili cztery dni. Każde z nich zapłaciło mu ok. 1000 rubli (100 zł). Zniechęceni tym postanowili szybciej wrócić do Wołgogradu, bo rzeczywiście podróżowanie w takiej sytuacji nie miało sensu, więcej czasu spędzali z milicją niż na zwiedzaniu.
W pociągu z Piatigorska do Wołgogradu znowu na dźwięk obcego języka sprawdzono dokumenty mnie i Timowi, tym razem był to chyba konduktor pociągu, człowiek bez munduru (i bez twarzy, chciałoby się rzec), nie wiem, ile różnego rodzaju służb w Rosji jest uprawnionych do sprawdzania dokumentów… A gdy my z Timem siedzieliśmy w wagonie restauracyjnym, milicja sprawdziła dokumenty Ellie i Martinowi. W pociągu tym ucięłam sobie bardzo miłą pogawędkę z chłopakiem, który był mniej więcej w moim wieku, jego ojciec był Czeczenem, a matka Żydówką-arystokratką, ojciec był wojennym i zginął w czasie wojny, a on z matką przenieśli się z Groznego do Piatigorska. Pracuje on jako kontroler, w związku z czym lata po całym kraju (wyjątkowo musiał jechać pociągiem, bo nie było biletów na samolot) i kontroluje jakość produkcji w różnego rodzaju zakładach i fabrykach. To był pierwszy pozytywny Rosjanin, jakiego spotkałam w pociągu (może dlatego, że de facto nie był Rosjaninem?). Żadnych prowokacyjnych, ograniczonych pytań, żadnych pretensji do Anglii i mylenia jej z Ameryką. Pogadaliśmy sobie trochę, a potem każde z nas wróciło do swojego przedziału. Konduktorka w tym pociągu też była najmilszą, jaką dotychczas spotkałam – bardzo dbała o komfort naszej podróży, proponowała herbatkę, ciasteczka, uczyła, jak zakładać specjalną siatkę (zabezpieczającą przed wypadnięciem) na górne łóżka. Następnego dnia rano spytała mnie niemalże szeptem, czy jestem dziennikarką – może dlatego tak bardzo się starała sprawić na nas dobre wrażenie? 😉 No i nauczyłam się w końcu wspinać na te cholerne górne łóżka, nie jest to wcale trudne, szczególnie, że można stanąć najpierw na stolik, o czym wcześniej nie wiedziałam. Nawet polubiłam podróżowanie na górze.
Dodam jeszcze, że Rachel, moja znajoma z UCL, która również obecnie studiuje w Moskwie, wybrała się samotnie na kilka dni do Piatigorska. Tim strasznie jej nie cierpi (byliśmy wszyscy razem w Pietrozawodsku) i gdy się o tym dowiedział, cały dzień po naszym przyjeździe do Piatigorska przeżywał, że na pewno na nią wpadniemy. I rzeczywiście tak się następnego dnia stało 😀 Ja też nie pałam gorącą sympatią do Rachel, szczególnie, że zepsuła mi humor na resztę wakacji, gdyż jedną z pierwszych rzeczy, którą wykrzyknęła, było: „A dostałaś email od Bena Chatterley z UCL o tym, że deadline na nasze prace semestralne jest w ten piątek?”. Nie, nie dostałam, bo byłam w podróży od ponad tygodnia, a z Kaukazu wracałam do Moskwy w środę, czyli dwa dni przed terminem. Zaiste, nie była to dobra wiadomość.
Ogólnie, wakacje zaliczam do bardzo udanych, chociaż przyznam, że był jeden element, którego chętnie bym się pozbyła, a mianowicie Ellie. Okazała się najgorszym współtowarzyszem podróży, jakiego można sobie tylko wyobrazić. W żaden sposób nie brała udziału w organizacji całego przedsięwzięcia, nawet palcem nie ruszyła, ale wiecznie wyrażała swoje niezadowolenie, jeśli coś się nie udawało lub nie odpowiadało jej wyobrażeniom (co w Rosji niestety zdarza się bardzo często, trzeba po prostu przywyknąć), oraz swoje oczekiwania co do programu wycieczki. Była straszliwie niesamodzielna i marudna, a co najgorsze, zawsze miała odmienne zdanie od naszej trójki. My robiliśmy wszystko zgodnie, zawsze chcieliśmy tego samego, mieliśmy podobne oczekiwania i plany, i rozumieliśmy się bez słów, natomiast ona zadawała tysiące pytań, które były zupełnie zbędnie, szczególnie, gdy wiadome było, że nikt nie znał na nie odpowiedzi (np. szliśmy akurat w poszukiwaniu przystanku tramwajowego, a Ellie zadawała pytanie: „a gdzie jest przystanek?”), i zawsze kazała nam na siebie czekać. Na przykład po całodniowej wycieczce w góry wróciliśmy do mieszkania, żeby się przebrać i wyjść do restauracji, bo byliśmy głodni jak wilki, a Ellie sobie zrobiła herbatkę i musieliśmy na nią czekać 20 minut… Na dodatek ona ma nietolerancję laktozy, i z własnej woli – z pobudek ideologicznych – została wegetarianką, co oznacza, że de facto jest weganką, a Rosja nie jest idealnym miejscem dla takich osób. Gdzie byśmy nie poszli, nigdy nie mogła sobie znaleźć nic ciekawego do jedzenia, i zawsze była niezadowolona z tego, co zamówiła, i oczywiście wszystko było za drogie. Codziennie też prosiła nas, byśmy „w końcu” poszli gdzieś, gdzie ona mogłaby coś zjeść, ale nigdy sama nie próbowała znaleźć takich miejsc, i nie wiadomo czemu oczekiwała, że my jej z sufitu coś takiego wynajdziemy.
Jeśli chodzi o kasę, to nigdy nie zrozumiem, dlaczego osoby tak bogate jak ona (w Anglii jeździ własnym Mini), Martin i Tim są tak skąpe – mają w sobie jakiś taki dziwaczny wstręt do „rip off”, czyli sytuacji, w której zdziera się z nich kasę – coś takiego potrafi im popsuć humor na cały dzień, a żebyście widzieli, jak dokładnie rozliczają się między sobą o każdego rubla, kiedyś nawet doprowadziło to do sprzeczki między Timem a Martinem, bo każdy z nich uważał, że dołożył do rachunku za dużo. To były jedyne zgrzyty, które mi się nie podobały. Myślę, że bez Ellie byłoby dużo zabawniej, szczególnie podczas wspólnych podróży pociągiem, bo rozmowa z nią jakoś się nigdy nie kleiła, a jej marudzenie psuło nam humory i było przyczyną paru scysji, bo każde z nas miało jej w paru momentach naprawdę dosyć.
Do Wołgogradu wróciliśmy w poniedziałek 11. maja. Na lunch poszliśmy do azerbejdżańskiej restauracji, gdzie spróbowałam chinkali, takie ni to pierogi, ni to kołduny z mięsem. Wieczorem zaś byliśmy na piwie w czeskiej knajpie. Muszę powiedzieć, że restauracje w Wołgogradzie mnie zadziwiły, zarówno jakość jedzenia, gustownie urządzone wnętrza, jak i poziom obsługi (a w niektórych przypadkach nawet dobra i nie za głośna muzyka, co tutaj jest prawdziwym błogosławieństwem!). Niestety we wtorek muzeum było zamknięte (so Russian, so Russian… muzeum zamknięte jest zawsze w poniedziałki, ale akurat na ten raz zrobili na odwrót). Mój pociąg do Moskwy był o 15.00, na miejsce przyjechałam w środę o 10.00 rano. Prawdopodobnie po drodze z dworca do domu zgubiłam swoją miesięczną kartę na metro, bo po powrocie nie mogłam jej nigdzie znaleźć, oznacza to, że straciłam jakieś 400 rubli, bo karta była jeszcze ważna na ok. 11 dni 🙁 Poza tym z powodu nadmienionego wyżej terminu na prace semestralne odsprzedałam Monice swój bilet na Eurowizję, bo ona dla odmiany zgubiła swój.
Tak więc, jestem z powrotem w Moskwie. W perspektywie mam jedynie siedzenie i pisanie wypracowań po rosyjsku oraz pracę nad swoim projektem, bo muszę również napisać raport na temat swoich postępów, a ich jak zwykle brak. Zostało mi tutaj tylko pięć tygodni. Tak szczerze, najchętniej znowu wsiadłabym w pociąg i spędziła w podróży większość tego czasu, bo w Rosji jest tyle do zobaczenia, i te dwa tygodnie wakacji to było tak mało 🙁