Większość studentów już wyleciała do domów. W szkole zrobiło się pusto i cicho. Jest grupa moja i Anny, grupa pozostałych studentów i John, który poprosił o zajęcia indywidualne. Liza wylatuje jako ostatnia jutro. W związku z tym poszłyśmy z nią dzisiaj na Patriarszy Prud (niestety nie spotkałam Wolanda) napić się rosyjskiego szampana. Spędziłyśmy z nią i Anną bardzo miłe trzy godziny. Liza i Anna należą do osób, z którymi przyjemnie spędza mi się czas, fajnie się rozmawia, ale nie odczuwam chęci się z nimi bliżej zaprzyjaźnić. Są dobrymi znajomymi i tyle. Dlatego myślę, że z powtarzanych obietnic Anny, że będzie mnie „molestować” w Londynie, bo jej siostra będzie tam studiować, nic nie wyniknie. Wszyscy sobie zawsze to obiecują.
Żal mi, że nie zaprzyjaźniłam się z nikim bliżej, tak jak to stało się w Pietrozawodsku, ale z drugiej strony tutaj czułam się o wiele lepiej w swojej grupie (w Pietrozawodsku jednak górowało uczucie izolacji), dobrze mi było z dziewczynami, w ostatnich tygodniach spędziłam z nimi więcej czasu niż na początku i polubiłam je dosyć. Liza dała mi na pożegnanie bardzo miły, odręcznie napisany list, w którym nazwała mnie uroczą i bardzo wesołą osobą, która zawsze rozweselała zajęcia, haha. Podziękowała mi za wspólnie spędzony czas, nasze wspólne przygody (to ona zabrała moją kurtkę na tej słynnej domówce u Anette, i to z nią przeżyłam podróż z kibolami na elektriczce) i wyraziła nadzieję, że pozostaniemy w kontakcie. To był naprawdę miły i zaskakujący gest z jej strony.