12.04.2009

Temperatura wciąż rośnie – 16 st. Dzisiaj powtórzyłyśmy spacer, tylko tym razem doszłyśmy do Wielkiego Moskworieckiego Mostu, skąd miałyśmy widok na Kreml od drugiej strony, przeszłyśmy kawałek wzdłuż rzeki, po czym doszłyśmy do Wielkiego Kamiennego Mostu, który doprowadził nas do Galerii Trietiakowskiej, znajdującej się po drugiej stronie rzeki. Na tym moście znajdują się „drzewa wierności”, do których nowożeńcy przypinają kłódki ze swoimi imionami i datą ślubu. Bardzo uroczy zwyczaj.

Znamienne, że każdego dnia widziałyśmy na różnych placach protesty i demonstracje, ludzi z różnymi dziwnymi flagami i transparentami. Na ogół milicji było więcej niż protestujących, a przy jednej z demonstracji widziałyśmy dziesiątki autobusów z żołnierzami. Nie wiem, o co mogło chodzić, i czy jedno było z drugim powiązane.

Galeria Trietiakowska też bardzo mi się spodobała, choć początkowo wzięłyśmy ją z Marią za kościół i przeszłyśmy obok. W końcu spytałyśmy się kogoś, gdzie znajduje się galeria, i wskazano nam budynek za naszymi plecami, czyli domniemany kościół… Co za wstyd ;D Tak więc błądzenia w Moskwie było niemało, oczywiście to nie tylko nasza wina, lecz przede wszystkim braku jakiegokolwiek oznakowania.

Trietiakowska Galeria mieści kolekcję dzieł rosyjskiej sztuki od XI w. do początku wieku XX. (Współczesna sztuka rosyjska mieści się w tak zwanej nowej Galerii Trietiakowskiej, w osobnym budynku, w którym jeszcze nie byłam.) Dla studentów wstęp jest za darmo tylko w pierwszą i drugą niedzielę miesiąca (więc nam się udało), a normalnie kosztuje 150 rubli (~15 zł), więc pod tym względem lepszy jest Ermitaż, gdzie wstęp zawsze jest za darmo dla studentów. W ogóle wszędzie za wstęp musiałyśmy płacić – i w Parku Zwycięstwa, i w Cerkwi Wasyla Błogosławionego, ale nie były to wielkie sumy (np. 40, 50 rubli).

W galerii nie udało mi się zobaczyć akurat tego, co chciałam zobaczyć najbardziej, czyli obrazów Michaiła Wrubla, bo w tej sali akurat odbywał się koncert i była zamknięta. Zawsze mi się podobał jego „Bogatyr”, którego zresztą widziałam w Muzeum Rosyjskim w St. Petersburgu, ale ostatnio zapaliła mnie do jego malarstwa ponownie nasza nauczycielka literatury, która przy okazji omawiania tematu symbolizmu pokazała nam parę jego dzieł. Równie bardzo zachwyciły mnie baśniowe malowidła Wiktora Wasniecowa, przedstawiciela ruchu pieriedwiżników, np. „Iwan Carewicz na szarym wilku”, „Trzej bohaterowie” (to znowu bogatyrzy). Świetna też była sala z rysunkami, akwarelami, pastelami i drukami – w tym art nouveau. Niestety nie pamiętam nazwisk, było ich strasznie dużo. Był też oczywiście Ilia Repin (niesamowity obraz „Iwan Groźny i jego syn Iwan w dniu 16 listopada 1581″, przedstawiający cara trzymającego w ramionach zamordowanego przezeń syna), Lewitan, Szyszkin, Surikow, Wereszczagin (polecam „Apoteozę wojny”) i wiele innych znakomitości wśród rosyjskich artystów.

Rosjanie mają tę denerwującą właściwość, że bardzo lubią pouczać i strofować. Zauważyłam, że właściwie nie ma dnia, żeby mi na coś nie zwrócono uwagi (i nie ja jedyna mam takie doświadczenia). W Pietrozawodsku na przykład zwracano nam parę razy uwagę na głośne rozmawianie w trolejbusie. Tutaj zdarzyło mi się, że kiedy wychodziła ode mnie Sasza z mamą, zamknęłam za nimi drzwi od korytarza klatki, a okazało się, że na klatce schodowej stał i palił sąsiad, którego nie zauważyłam. Otóż nie omieszkał on zadzwonić do moich drzwi po pięciu minutach i oznajmić mi, że mu się to nie spodobało. Innego razu, gdy wsiadałam do windy z trójką innych osób i nacisnęłam guzik z numerem swojego piętra, upomniano mnie, że nie jestem w windzie sama (widocznie miałam czekać, aż wszyscy wsiądą, i dopiero wtedy nacisnąć guzik). A najlepsza była pracownica Trietiakowskiej Galerii, której się spytałam, dlaczego sala z Wrublem jest zamknięta. Opieprzyła mnie od góry do dołu, że chodzę i na znaki nie patrzę, a gdy odpowiedziałam, że żadnych nie widziałam, to stwierdziła, że po prostu nie chce mi się czytać, albo raczej, że na pewno czytać nie potrafię (!). To się nazywa customer service. Kiedy poszłyśmy dalej zwiedzać, zauważyłyśmy w końcu te znaki w paru miejscach. Były wielkości kartki A4 i głosiły: „WRUBEL”, pod spodem „KONCERT”. No oczywiście, wszystko jasne! Wiadomo, dlaczego sala jest zamknięta, i że w ogóle zamknięta, i kiedy ją zamknięto, i kiedy otworzą… Teraz już wiemy, czemu Rosjanom niepotrzebne wyraźne i czytelne znaki. Oni czytać potrafią – a my, analfabeci z Zachodniej Europy, nie za bardzo.

Komentowanie zamknięte.