Po powrocie z moich wojaży musiałam oczywiście iść następnego dnia rano (do 11.00) zarejestrować się ponownie w Moskwie i pokazać wszystkie swoje bilety kolejowe. Do biura zaprowadziła mnie Monika, bo nie miałam pojęcia, gdzie się znajduje. W drodze powrotnej zapachniało nam kawą, wstąpiłyśmy do Coffee House (rosyjski odpowiednik Starbucksa, ceny na podobnym poziomie, mniej niż 10 zł się nie zapłaci) i wzięłam sobie kawę po rzymsku (cafe di romano czy jakoś tak), która miała być z cytryną – pomyślałam, że to ciekawy pomysł. Niestety, kawa smakowała okropnie, i nie wiem, czy to tylko wina tego, że w Rosji trudno oczekiwać włoskiego kunsztu przyrządzania kawy, czy też nawet w najlepszym, włoskim wykonaniu ten napitek byłby dla mnie niestrawny… Lub po prostu we Włoszech nie pija się kawy z cytryną, i jest to rosyjski wymysł, kolejny świetny sposób na kaca…
Wczoraj w gości do Liuby przyszła jej przyjaciółka Liuba i pop. Poppoświęcił całe mieszkanie, najpierw przeszedł się po wszystkich pomieszczeniach z kadzidłem, potem z wodą święconą, następnie zasiedli wspólnie do posiłku. Po jakimś czasie usłyszałam telewizor w pokoju obok. Trochę mnie to zdziwiło. Po dwóch godzinach zgłodniałam i poszłam do kuchni, gdzie panie w chustkach na głowach rozprawiały o Bogu (Liuba – moja dusza ulatuje do nieba w czasie snu, na to druga Liuba – to diabeł ci zsyła to uczucie, powinnaś się od tego przeżegnać), okazało się, że pop odpoczywał w pokoju Liuby, oglądając telewizję… Wieczorem Liuba powiedziała mi, że w przedpokoju wysiadło światło i zepsuła się lampa – na pewno dlatego, że pop poświęcił mieszkanie i wygnał gnieżdżącego się tam diabła (to jej wypowiedź, a nie mój komentarz).
Po powrocie z wakacji zrezygnowałam z zajęć z Saszą, bo raz, że nie miałam ochoty do niej wracać, a dwa, że dostałam jedynie tydzień więcej na napisanie mojego raportu, więc każda chwila się liczy. Zajęć z Ksenią też już nie będę miała, ale pozostanę z nią w kontakcie mailowym, w ten sposób mogę również ćwiczyć swój rosyjski.