Nie byłam jedyną osobą, która wpadła na pomysł pisania pamiętnika o swoim pobycie w Rosji. Czytałam do tej pory blogi czterech różnych osób, które mieszkały w różnych rosyjskich miastach. Trzeba przyznać, że jestem jedyną osobą, która zapisywała po kilka stron tygodniowo. Większość blogerów ograniczyła się często do jednej, dwóch notek na miesiąc. Zastanawiam się, czy wynikało to z lenistwa i „słomianego zapału”, czy, jak miałam wrażenie z tego, że czasami nie za bardzo było o czym pisać (np. w miastach takich jak Twer czy Jarosławl)… Tudzież z faktu, że adresy tych blogów były opublikowane i dostępne wszystkim znajomym… To zawsze powoduje dużą dozę autocenzury. Ja zdecydowałam się pisać w języku polskim, w związku z czym miałam możliwość pisać o wszystkim swobodnie i w większości używając prawdziwych imion. W przypadku Moskwy dosyć ograniczyłam negatywne komentarze na temat pewnych osób, gdyż studiowało ze mną kilka Polek. Było to też spowodowane tym, że w Moskwie miałam internet i mogłam się tymi negatywnymi wrażeniami podzielić na bieżąco z Kamilem i innymi znajomymi, natomiast w Pietrozawodsku mój pamiętnik w o wiele większym stopniu odgrywał rolę mojego jedynego „powiernika”. Może i nawet moje tegoroczne notatki na tym straciły – nolens volens, moje wypowiedzi i komentarze stały się bardziej ulizane. Tylko Anny S. nie szczędziłam, bo mam, że się tak brzydko wyrażę, głęboko gdzieś, czy ona to kiedykolwiek przeczyta.
Moje wrażenia czasem diametralnie różnią się od wrażeń pozostałych blogerów. Nie miałam poczucia takiego jak M., że rok za granicą o wiele bardziej i szybciej niż normalnie zbliżył mnie z ludźmi, i że poznałam ich o wiele lepiej, niż miałoby to miejsce normalnie, oraz że wszyscy studenci tworzyli jedną wielką grupę, która zawsze trzymała się razem. Czegoś takiego nie było ani w Pietrozawodsku, ani w Moskwie, i z tego co wiem, nie było tego również w St. Petersburgu, gdzie ona mieszkała. Wydaje mi się, że jest to obraz wyidealizowany. Ludzie zawsze łączą się w mniejsze grupki, nie ma jednej wielkiej wspólnej solidarności. Rzeczywiście, paradoksalnie, mimo że byłam w tym roku w Rosji, to tutaj udało mi się zaprzyjaźnić blisko z Brytyjczykami – dla mnie pod tym względem to był przełom. Wydaje mi się, że jednym z powodów był fakt, że po prostu musiałam – w Londynie zawsze wystarczał mi Kamil, tutaj w końcu byłam sama, zupełnie sama.
Drugie, co mnie zdziwiło w notatkach M., to jej tęsknota za domem i Anglią. M. wyjechała na drugi reading week do Anglii, bo najzwyczajniej w świecie nie mogła wytrzymać, i twierdziła, że nie była jedyną taką studentką. Przede wszystkim, jak twierdziła, miała dosyć tego kraju, mnie się jednak wydaje, że za tym musiały też stać nie całkiem jednak idealne relacje z innymi studentami, chyba, że po prostu wykazuję się tutaj zupełnym brakiem wyobraźni – bo szczerze, nie wiem, jak Rosja może kogoś tak dobić, że jedynym ratunkiem jest powrót do domu. Według mnie, jeśli się jest otoczonym przyjaciółmi lub przynajmniej ludźmi, których się lubi, i z którymi można miło spędzić czas i porozmawiać – a są to przecież inni studenci, Anglicy jak i M. – nie ma mowy o żadnej depresji. Może ja po prostu nie wiem, co to takiego być homesick… Jedyny czas, kiedy źle czułam się w Moskwie, to wtedy, gdy przyjechałam i nie znałam tu nikogo, i od razu po tygodniu zachorowałam i przeleżałam go w łóżku – nikt się mną nie zainteresował, bo nikt mnie prawie nie znał. To było okropne.
Ogólnie wydaje mi się, że najciężej przeżyli ten rok studenci, którzy mieli na temat Rosji wyidealizowane wyobrażenia, spodziewali się zupełnie czegoś innego. Dla nich to był totalny szok – chciwe gospodynie, kasza gryczana na śniadanie, zima w kwietniu, brak ciepłej wody przez dwa tygodnie, brak internetu w domu, godzinne kolejki do kas na dworcach…
Wyobraźcie sobie najpierw przez dwa lata studiów zachwycać się Dostojewskim i Achmatową, a potem trafić w takie szambo…