Okazuje się, że jedyną osobą w mojej grupie, która miała do czynienia z rosyjskim mniej niż trzy lata – i nie jest Słowianinem – jest John. Liza, która z rosyjskiego jest rzeczywiście bardzo dobra, ma podwójne obywatelstwo, jej rodzice oboje są z Rosji, ale ojczym z Wielkiej Brytanii. Z jej stwierdzeniem, że rosyjski to jej pierwszy język jednak bym się nie zgodziła, bo jej rosyjski jest na poziomie mojego, a jej ojczystym językiem definitywnie jest angielski. Anna natomiast mieszka w Moskwie od piątego roku życia, bo jej rodzice przenieśli się tutaj do pracy. Chodziła jednakowoż do szkoły międzynarodowej i co prawda nie pytałam się jej o szczegóły, ale z jej poziomu znajomości języka wynika, że raczej nie miała z nim zbyt wiele do czynienia i jak na większość życia spędzoną w Rosji, spodziewałabym się, że mówiłaby prawie tak płynnie, jak Rosjanie, natomiast idzie jej znacznie gorzej od Lizy czy Polek w grupie. Ciekawe zresztą zjawisko, że rosyjski przecież studiuje na angielskim uniwerku… Tak jak i Liza. Monika natomiast, okazuje się, ukończyła aż trzy lata rusycystki w Toruniu, po czym zdecydowała się pojechać do pracy do Szkocji i tam już została.
Nauczyciele są w porządku, w większości młodzi, energiczni, wykształceni w tej dziedzinie, którą się zajmują, tj. nauczaniu rosyjskiego jako języka obcego, w przeciwieństwie do wykładowców w Pietrozawodsku, którzy co prawda mają wieloletnie doświadczenie w nauczaniu angielskich studentów, ale specjalizują się w innych przedmiotach. Nie, żeby to było jakimś wielkim minusem, ale wydaje mi się, że przy niektórych przedmiotach widać różnicę, np. tłumaczeniu, które tutaj prowadzone jest o wiele bardziej profesjonalnie, szczególnie dobór tekstów jest lepszy. Albo na zajęciach z razgowornoj praktiki, gdzie mam okazję pierwszy raz w życiu porządnie popracować nad fonetyką. Jedyna nauczycielka, która nikomu nie odpowiada, to Suchowickaja, z którą mamy pismienną riecz. Nie za bardzo chyba wie, jak prowadzić te zajęcia, jest bardzo nieśmiała i niepewna siebie, uczy nas niewiele nowego i pożytecznego. No właśnie, i muszę w końcu napisać krótki esej na jej zajęcia, miałam na to dwa tygodnie i nawet nie tknęłam…
Dzisiaj na zajęciach ze SMI (język mediów) rozmawialiśmy o tragedii, która ostatni wydarzyła się w Winnenden, w Niemczech. Jedno z pytań dotyczyło przyczyn takich wydarzeń, oczywiście wymieniliśmy te najczęściej powtarzane i już wszystkim dobrze znane (nie lubię takich dyskusji, ale cóż, niektórzy nauczyciele uważają to za dobry sposób na językową praktykę): 1. ułatwiony dostęp do broni, 2. przemoc w telewizji i grach komputerowych, 3. nieodpowiednie wychowanie i brak uwagi ze strony rodziców, 4. możliwa choroba psychiczna chłopca, 5. odpowiedzialność społeczeństwa, które z racji bycia obojętnym na bliźniego ignoruje niepokojące sygnały. A.S. nie zgodziła się z resztą grupy co do ostatniego punktu, stwierdziła, że społeczeństwo w żaden sposób nie jest winne. Uważa, że chłopiec mógł być po prostu cichy, zamknięty w sobie, nieśmiały z natury, i samotny z wyboru, i nikt normalny na siłę nie próbowałby mu pomóc, wpychać nos w jego życie. Ma częściowo rację – są osoby, które nie potrzebują towarzystwa innych ludzi, świetnie radzą sobie same, jako przykład można podać słynnego już Haklaka z mojej grupy w Pietrozawodsku, który przez cztery miesiące prawie nie otworzył do nas ust. Jednak pomyślałam sobie, że A.S. doskonale odzwierciedla swoim postępowaniem swoją postawę – tj. jak myśli, tak i postępuje. Kiedy przyszłam na swoje pierwsze zajęcia w tej grupie, akurat nikogo nie było w sali, była przerwa, więc po prostu usiadłam i czekałam. Za chwilę A.S. wpadła do sali, uśmiechnęłam się i powiedziałam „Zdrastwuj”, ona na to odparła po polsku „Cześć”, bo się od razu domyśliła, że jestem Polką, po czym… Obróciła się na pięcie i wyszła z sali, zostawiając mnie samą. Wiedziała, że jestem nową studentką, ale nie okazała mną najmniejszego zainteresowania: nie spytała się o imię, nie przedstawiła się. Przejaw kompletnego braku życzliwości i choć odrobiny empatii – nie trudno chyba wczuć się w sytuację osoby, która ledwo co przyjechała w obce miejsce, w którym nie zna nikogo, i zależy jej na tym, żeby zapoznać się z innymi studentami. Przez kolejne dni (a właściwie do teraz) A.S. zachowywała się w podobny sposób: tj. traktowała mnie jak powietrze (bo nie liczę kilku wypowiedzi skierowanych do mnie; ważne, że w ogóle nie zainteresowała się moją osobą, kim jestem, jaka jestem). A kiedy miał miejsce ten nieszczęsny „clubbing”, najpierw zaproponowała mi nocleg u siebie (głównie dlatego przypuszczam, że była już „rozochocona” i pijana), a potem olewała zupełnie fakt, że chciałam iść do domu. To Anita się mną zainteresowała, załatwiła mi szklankę wody (chociaż o nią nie prosiłam, ale dawała wodę wszystkim), powiedziała mi, że metro już otworzyli, i chciała mnie odprowadzić na stację. Więc gdy sobie pomyślę, że wszyscy ludzie mieliby być taka jak A.S., to wyraźnie widzę, że społeczeństwo również można by do pewnego stopnia obarczyć winą za takie wydarzenia, jak to w Winnenden. Bo to nie jest to, że A.S. na przykład za coś mnie nie lubi – przecież ona wcale mnie nie zna. Ona po prostu taka jest.