24.11.2008

Skończyłam czytać „Grzech pana Antona” George Sand i teraz czytam „Fizjologię małżeństwa” Balzaca.

Rachel ma zeszyt, który kupiła w lokalnej księgarni, na którym jest po rosyjsku napisane: „Oto zeszyt szczęścia! Kup ten zeszyt, a przyniesie ci szczęście. Nigdy się z nim nie rozstawaj, a pojawi się u ciebie dużo pieniędzy, dom i nowa fura. Kup ten zeszyt swoim przyjaciołom – im również przyniesie szczęście! Pewnego razu Pedro tego nie zrobił i został homoseksualistą na całe życie! Ten zeszyt odstrasza złych ludzi!” I co wy na to?

Jeśli ktoś jeszcze o tym nie wie, dziadek Puszkina był Murzynem. W paszporcie jako narodowość miał wpisaną „Afrykaniec”. Był podarunkiem dla cara…

23.11.2008

Wczoraj miała być impreza urodzinowa Laury, ale nie udało się jej zorganizować domówki, tak jak chciała, więc właściwie imprezy nie było, tylko wspólne wyjście do klubu FM. My najpierw spotkaliśmy się w Pinta Pubie (Tim, Nat, Maria, Emma, Claire i ja), a przed północą pojechaliśmy do klubu. Okazało się, że był pełen po brzegi, na dodatek jest tam parkiet, a co za tym idzie bardzo głośna muzyka, tak że konwersacja jest prawie niemożliwa – dlatego my z Marią postanowiłyśmy przenieść się gdzie indziej. Okazało się, że „Akwarele” były otwarte do 2.00 (zabawne, że w Rosji byle kafejka w niewielkiej mieścinie jest otwarta dłużej, niż największy Starbucks w Londynie), więc zostałyśmy tam, a o 2.00 wróciłyśmy do FM. Okazało się, że wszyscy byli na parkiecie albo się snuli gdzieś po sali, udało się nawet zdobyć parę miejsc siedzących przy stoliku, przy którym siedział Daniel, znajomy Tima. Tima nie widziałyśmy zaledwie dwie godziny, lecz jakie zmiany zdążyły nastąpić w tak krótkim czasie! Nie byłoby przesadą stwierdzić, że ledwo trzymał się na nogach, okazuje się, że wypił trochę wódki, a on na wódkę jest bardzo mało odporny, nie wspominając faktu, że wcześniej pił piwo. My z Marią i tak nie chciałyśmy zostać w FM, więc pod pozorem zamiaru odwiezienia go do domu zabrałyśmy go ze sobą, pożegnał się bardzo serdecznie ze wszystkimi (tj. przytulając się do wszystkich) i nieświadom naszych zamiarów pomaszerował z nami grzecznie do Kiwacza (następnego dnia twierdził, że był przekonany, że jedziemy do domu), gdzie posadziłyśmy go naprzeciwko nas, kupiłyśmy Pepsi i burgera, a sobie pizzę i piwo, i rozpoczęłyśmy ucztę, budząc go regularnie co pięć minut i pilnując, żeby nie wsadził głowy w talerz z burgerem. Dwa razy jakiś koleś się do nas przychrzanił, że spać nie wolno – inaczej pewnie byśmy Tima nie budziły, tylko pozwoliły mu spać. Tim zdążył w FM poznać jakieś Rosjanki, których adresy email powypisywał sobie na całych rękach, a gdy spał, wszystko odcisnęło mu się na czole – wyglądało to przekomicznie. Okazuje się też, że powypisywał sobie różne rosyjskie słowa, pewnie, żeby się ich nauczyć. Następnego dnia nie mógł tego wszystkiego zmyć ;D Btw jedyna sensowna rzecz, jaką przez cały ten czas wypowiedział, to że wyglądam jak Milla Jovovich z „Piątego elementu” (LOL, to już drugie porównanie do aktorki w tym tygodniu) 🙂 Dopiero dzisiaj rano zorientował się, że został wystrychnięty na dudka i zamiast wrócić do domu, musiał przesiedzieć dwie godziny w Kiwaczu 🙂 Wiadomo, taksa jest tańsza dla trzech niż dla dwóch osób, a nam się jeszcze do domu nie spieszyło…

Tim dał mi USB stick z mp3 i swoim esejem na temat Centralnej Europy (który miał mi udowodnić, że Polska nie należy do Europy Centralnej, choć tak naprawdę w tym eseju o Polsce prawie nic nie pisze), na USB sticku było też parę innych jego esejów, a także jego CV, prawie spadłam z łóżka ze śmiechu, gdy przeczytałam w dziale „Zainteresowania”: „I read avidly from classical British and European literature to more modern and often controversial works.” Taaa jasne. On to chyba już z zamiłowania jest takim ściemniaczem. A jeszcze bardziej się uśmiałam, gdy otworzyłam jego „Easter Project”, był to materiał po angielsku i po rosyjsku na temat St. Petersburga, potem rozmówki po rosyjsku z małym słowniczkiem, i rosyjska piosenka. Oto jeden z dialogów (ten kto nie zna rosyjskiego, niech żałuje!)

я: Я сожалею, но мой друг болен.

предложение бруска: Та его рвота?

я: Да, я могу заплатить Вам немного денег?

предложение бруска: 250 рублей.

я: Извините.

предложение бруска: Пожалуйста уедьте. Вы проблема

я: До свидания

Po polsku byłoby to coś w stylu:

ja: Żałuję, lecz mój przyjaciel jest chory.

stwierdzenie cegły (chodziło mu o barmana, nie wiem, jakiego używał słownika): To jego rzygi?

ja: Tak, mogę wam zapłacić trochę pieniędzy?

stwierdzenie cegły: 250 rubli.

ja: Przepraszam.

stwierdzenie cegły: Proszę wyjedźcie. Wy problem.

ja: Do widzenia.

Rotfl 😀

21.11.2008

What a jolly week! Stwierdziliśmy dzisiaj podczas lunchu, że czujemy się jak bohaterowie programu Big Brother, myślę, że gdyby nas sfilmowano i puszczono to w telewizji, mogłoby to być całkiem popularne szoł – 19 angielskich studentów uwięzionych w Pietrozawodsku na całe cztery miesiące 🙂 Czasem wydaje się to nieznośnym, być skazanym na towarzystwo tak ograniczonej liczby osób. Bo oczywiście poznaje się również innych ludzi, ale to Rosjanie, więc jest to trochę inna rzecz z powodu bariery językowej. Zauważyliśmy też, że stajemy się w jakiś sposób do siebie podobni – ja na przykład zaczynam zachowywać się jak Tim pod tym względem, że coraz częściej nie mogę usiedzieć w domu i muszę koniecznie dokądś pójść. Pewnie dlatego zaniedbałam trochę regularne pisanie, rzadko używam komputera.

Kolejna zabawna sprawa to fakt, że cała ta „towarzyska” sytuacja wróciła niejako do punktu wyjścia – Andrew znowu się do nas garnie, bo zaistniał między nim a Timem konflikt, i w związku z tym obecnie Andrew nie może na przykład z nim i resztą pójść razem na lunch. A konflikt powstał po tym, jak Tim opowiedział o tym, jak przez dwa lata z rzędu okradał swój uniwersytet, dokładnie nie wiem, na czym to polega, ale chodzi o to, że miał za darmo lunch, oni mają do tego jakieś specjalne maszyny i karty, i jemu się udało taką kartę zwędzić, w związku z czym można powiedzieć, że ukradł uniwerkowi ok. 1000 funtów, co nie jest sumą małą. Andrew natychmiast się na niego śmiertelnie obraził i w ogóle powiedział, że on to by natychmiast poszedł z tym na policję, poza tym uznał Tima za przestępcę i za osobę głęboko niemoralną, słowem, zawiódł się na nim i na całej ludzkości etc. Szczególnie zaś nie podobał mu się fakt, że Tim nie odczuwa żalu i skruchy za ten straszliwy grzech, wręcz przeciwnie. Cała sprawa jest o tyle dla mnie ciekawa, że myślałam, że okradanie instytucji to problem państw postkomunistycznych, gdzie wciąż panuje to przekonanie, że co państwowe, należy do wszystkich, czyli do nikogo. Tutaj jednak przyczyna jest inna – otóż Tim uważa, że jego uniwersytet i tak go okrada, bo przecież Tim płaci olbrzymie czesne za swoją naukę! Cóż, jak widać zawsze znajdzie się usprawiedliwienie 🙂 Tylko Tim nie pomyślał, że po pierwsze, to jego rodzice płacą jego czesne (więc jako jeden z nielicznych studentów nie będzie musiał spłacać przeklętego kredytu studenckiego), po drugie, ma kasy w pip, więc nie należy do szczególnie potrzebujących. Dlaczego ludzie kradną, nawet gdy niczego im nie brakuje? Jestem absolutnie po stronie Andrew, nigdy bym nie zrobiła czegoś takiego, ale bardzo nie podoba mi się jego podejście – przede wszystkim całe to osądzanie i moralizowanie, zresztą jest to cecha uderzająca u wielu religijnych osób, choć podobno wyznają tolerancję i miłość do bliźniego. Wystarczy, że każdy z nas zajmie się własną moralnością – niech A. pilnuje czystości własnego sumienia, a jeśli już naprawdę chce wygłosić swoją opinię, niech zrobi to w trochę bardziej rozsądny sposób, nikomu niepotrzebne kazania. Poza tym nie podoba mi się to jego poddańcze uwielbienie wobec wszelakiego rodzaju instytucji i stawianie znaku równości między moralnością i legalnością (tj. to, co jest nielegalne, jest zawsze niemoralne, i basta), a po trzecie jego moralność sama jest tak pokrętna (niestety wyjaśnienie tego dokładniej zajęłoby mi zbyt wiele czasu), że narzucanie jej innym ludziom jest jedną wielką pomyłką, bo jest to tylko i wyłącznie jego własna moralność, a nie chrześcijańska. Swoją drogą Maria popiera Tima, choć wczoraj w wyniku dyskusji ze mną przyznała, że jako zwolenniczka komunizmu nie powinna, bo takie podejście to właśnie jedna z przyczyn, dlaczego komunizm nigdy nie wypalił 😉 (ta, bardzo się zapaliłam na rozmowę o komunizmie, bo czytam właśnie „Grzech pana Antona” George Sand, który zawiera dawkę komunistycznych postulatów).

Najgorsze w tym wszystkim jest to, że Andrew w swoim stosunku do innych ludzi jest bardzo naiwny, po pierwsze nie rozumie, że nikt nie jest doskonały, i że każdy ma jakieś grzechy na sumieniu (tj. twierdzi, że to rozumie, ale nie wiem, gdzie według niego jest granica między grzechami „małymi”, tj. akceptowalnymi, a „dużymi”), a po drugie wierzy, że już wszystkich dobrze zna, po zaledwie kilku miesiącach znajomości. Na dodatek mnie ma za chodzący ideał, no a przepraszam bardzo, ale jestem pewna, że jeśliby do mnie zastosować jego normy moralności, trafiłabym do ostatniego kręgu piekła 😉

Tak jak się słusznie domyślałam, Tim w ogóle nie czyta książek (nie licząc książek historycznych i tym podobnych, czyli praktycznych, potrzebnych na studiach), domyśliłam się tego głównie po tym, że bardzo nie lubi siedzieć w domu, bo nie ma tam po prostu co robić. W ogóle Tim jest dziwnym człowiekiem, a jego sposób myślenia pozostaje dla mnie zagadką. Na przykład jakiś czas temu stwierdził, że Maria na pewno jest gotem, a nawet, uwaga uwaga, spytał się mnie, czy ja przypadkiem nie jestem gotem (to już niejako półżartem, ale jednak…). Dodał przy tym, bo akurat rozmawialiśmy o konformizmie, że Maria na pewno jest konformistką (ponieważ jest gotem, czyż to nie w pełni logiczne?). Wczoraj pobił wszelkie rekordy, bo zapytał się mnie, czy Maria jest lesbijką. I on twierdzi, że jest dobrym obserwatorem i potrafi oceniać ludzi 🙂 Napisałam o tym natychmiast Marii, w jakiś czas później w odpowiedzi na jeden z moich smsów Maria podpisała się: „your conformist lesbian goth friend”. To jeden z najśmieszniejszych smsów, jakie w życiu dostałam! 😀 Matka Marii jest biseksualna i zdarzyło się nawet, że miała romans z kobietą, jak również z mężczyzną zresztą, więc kto wie… 😉 Myślę, że Maria pasowałaby na lesbijkę, za to na gota nie za bardzo 😉 Najlepsze zaś jest to, że wczoraj wieczorem, jak tylko zostaliśmy w pubie sami w trójkę (na początku był jeszcze Nat, Emma, Megan, Andrew i Betty), Maria nie wytrzymała i powiedziała: „So I hear I’m a lesbian”, na co prawdopodobnie zaczerwieniłam się po uszy, bo od mojej rozmowy z Timem minęło zaledwie kilka godzin i na dodatek była ona dosyć poufna, i jeszcze na dodatek akurat mu się skarżyłam na to, że mam dość plotkarstwa Andrew, a tu taki zonk… Ups. Ale wybaczył mi – każdy rozumie, że jestem z Marią nierozłączna, jeśli ktoś mnie zaprasza gdzieś, to jest oczywiste, że Maria też przyjdzie, tak więc wiadomo również, że co ja wiem, wie Maria. A co do plotkarstwa, to zapewniam wszystkich, że nie jest to domena kobiet – Andrew jest w tym po prostu mistrzem, coś takiego jak „sekret” dla niego nie istnieje, gada o wszystkim i o wszystkich na lewo i na prawo. A najbardziej nie podoba mi się, jak często słyszę, nie tylko z jego ust, że ktoś jest „slutty”, „bitchy” i „sleeps around”, szczególnie gdy słyszę to z ust dziewczyn, gdy mówią o innych dziewczynach, zwłaszcza że często autorki takich opinii same mają taką reputację… Wychodziłoby na to, żeśmy wszystkie dziwki (ja na przykład ponoć dlatego, że straszna ze mnie flirciara, maj god, Kamil, wybacz mi, nie wiedziałam, że jak się z kimś przekomarza tudzież jest po prostu miłym, i ten ktoś jest płci przeciwnej, to od razu znaczy flirt, i że flirt to w ogóle prawie jak seks dla Anglików, no i myślę, że mi po prostu zazdroszczą talentu, bo Anglicy sami o sobie mają opinię taką, że flirtować nie potrafią, no i prawda). A najbardziej mnie rozśmieszyło, gdy tego pojęcia użyła Rachel, czołowa feministka naszej grupy, wykłócająca się wiecznie z Saszą na zajęciach z tłumaczenia, że, dajmy na to, nie powinniśmy użyć w zdaniu zaimka „on” pisząc o osobie, której płci nie znamy, bo dlaczego mamy zakładać, że to mężczyzna – i nie rozumiejąca, że o „człowieku” tudzież „osobie” po rosyjsku nie można powiedzieć „oni” (co robi się w angielskim). Ja ją rozumiem, ale z drugiej strony powinna po prostu pojąć ten prosty fakt, że język rosyjski póki co nie jest tak poprawny politycznie jak angielski i R. musi się dostosować do obowiązujących zasad.

Dzisiaj był oficjalnie ostatni dzień zajęć tych, którzy przyjechali tutaj na 13 tygodni, ale jeśli chcą, mogą przyjść na zajęcia w przyszłym tygodniu. Dostali drobne prezenty od naszych nauczycielek razgowornoj praktiki, bardzo miły gest. Wszyscy chyba oprócz Adama zostają do dnia grupowego odjazdu, tj. 30. grudnia, cieszę się, że Adam spada, nie wiem, co mu zrobiłam, ale najwidoczniej ten koleś bardzo mnie nie lubi, a jego ulubionym zajęciem było przedrzeźnianie mnie za moimi plecami. Już dawno nie spotkałam się z czymś takim, myślałam, że w pewnym wieku ludzie dorastają, ale może 20 lat to jeszcze nie ten wiek. Swoją drogą Adam jest Żydem i jego prawdziwe nazwisko to Goldberg, ale jego rodzina zmieniała je na Grant, lol 🙂 Szkoda, że z niektórymi z tych, którzy wyjeżdżają, prawie się nie zapoznałam, np. Megan, Joe, Tom. No cóż, moje towarzyskie notowania i tak nie są tak złe, aż trzy osoby mają mnie za swoją najlepszą przyjaciółkę (OK, w jednym przypadku drugą z kolei najlepszą przyjaciółkę) 😉 Ahh, a Andrew wraz z Megan i Sznukiem jadą na kilka dni do Pitera, brawo Andrew, ciekawa jestem, jak to zniesie 😉 Swoją drogą on i tak jest lepszy od swoich rodziców, którzy, jak się okazuje, wciąż żyją w XIX w. Powiedział mi na przykład, że kiedy przyjadę go odwiedzić, muszę powiedzieć, że mam chłopaka, ale z nim razem nie mieszkam 😀 A ja na to: „A nie mogę po prostu powiedzieć, że jest moim mężem?” Po czym Maria wysnuła teorię, że na pewno już od dawna jestem żoną Kamila, tylko pobraliśmy się w sekrecie. Bardzo podoba mi się ten pomysł – wszyscy robią ze ślubu wielkie halo, więc czemu nie zrobić na odwrót? To by było dopiero zaskoczenie dla wszystkich, dowiedzieć się po kilku latach, że dawno jesteśmy po ślubie, lol ;D Tylko co z moją zmianą nazwiska? 😉 Albo raczej to Kamil chciał zmienić nazwisko na moje, bo przecież jest takie wyjątkowe 😛 Nat ostatnio powiedział, że pewnie moje drugie imię jest równie skomplikowane, jak moje nazwisko, więc zdziwił się, usłyszawszy, że to po prostu Anna 😉

Śnieg spadł i już na szczęście nie stopniał, wręcz przeciwnie, pada codziennie, więc jest wciąż świeży, biały i puszysty, szczególnie na Kukkowce, bo centrum miasta niestety jest o wiele bardziej odśnieżone. A tutaj aż chce się pójść ulepić bałwana 🙂 Średnia temperatura to -5 stopni, ale rzeczywiście w Rosji zimna się tak nie odczuwa, a poza tym moja kurtka i buty są naprawdę ciepłe, a kaptur z futrem tak miękki i wygodny, że można go używać jako poduszki w trolejbusie, gdy się rano jedzie na zajęcia. Bardzo podoba mi się taka pogoda, jest o wiele lepiej, niż gdy padał deszcz, choć rzeczywiście nadal bardzo ślisko – Maria dzisiaj jako pierwsza zaliczyła glebę w drodze na uniwerek. Pamiętam, że mnie ostatni raz zdarzyło się to prawie cztery lata temu w Lublinie, kiedy przyjechałam odwiedzić Martę i Łukasza, spadłam z takim poślizgiem, że zdarłam sobie do krwi skórę na dłoni.

Młode Rosjanki to bardzo dziwne stworzenia. Dużo jest tutaj młodych dziewcząt, które są abstynentkami ze względów moralnych, i co zabawne, miejsca, w których pija się alkohol, również są według nich niemoralne. Bardzo nas rozbawiła ta dychotomia na miejsca „podejrzane” i „przyzwoite”, którą posługiwała się Katia, gdy w weekend szukałyśmy jakiejś kafejki z nią i jej znajomymi. Na dodatek Katia bardzo dziwnie się po tym spotkaniu z nami zachowała – nie przyszła na lunch, na który umówiła się z Andrew (bez wcześniejszego odwoływania), a gdy zadzwonił po 15 minutach czekania na nią, odpowiedziała po prostu, że nie może przyjść, i się rozłączyła. W sobotę umawiałyśmy się, że wpadnie do Pinta Pub (które według niej należy do miejsc „podejrzanych”), żeby poznać Tima i parę innych osób, ale nie odpowiedziała na dwa moje smsy w ciągu tygodnia i nie odebrała telefonu, kiedy dzwoniłam. Nie mam pojęcia, co się stało, może uważa, że my jesteśmy dla niej zbyt niemoralne, ale w takim razie dlaczego potraktowałaby tak Andrew? Druga dziwna rzecz to głuche telefony z jakiegoś rosyjskiego numeru, który Andrew miał zapisany u siebie jako „Tania ?”, i za Chiny nie mógł sobie przypomnieć, kto to mógł być. Ta osoba dzwoniła zarówno do mnie, jak i do niego, i jeszcze do kogoś z jego grupy, ale nic nie mówiła do słuchawki. Ja nie wiem, co to za rozrywka, ale… Haha, właśnie zadzwoniła do mnie Katia, przepraszając za to, że się nie odzywała, ale, jak to określiła, wszystko się jej zwaliło na głowę, miała ciężki tydzień, brat w szpitalu itp. itd. No cóż, w sumie rozumiem, chociaż myślę, że nie tak trudno byłoby napisać krótkiego smsa oznajmiającego, że nie ma ochoty się spotykać w tym tygodniu i tyle.

Wiecie, ja się trochę tak czuję, jakbym nigdy nie mieszkała w Londynie, to się wydaje tak odległą przeszłością. Najlepsze jest to, że Kamil się niedawno przeprowadził, więc po powrocie trafię w zupełnie nowe i obce mi miejsce, to będzie dziwne uczucie, szczególnie, że zawsze przez pierwsze kilka dni czuję się w nowym miejscu bardzo nieswojo. Wcześniej mieszkaliśmy w Haringey, to miejsce bardzo mi się spodobało i cały czas mam wrażenie, że wcale się stamtąd nie wyprowadziliśmy, i że wracając do domu z lotniska wysiądę na stacji Manor House… Przed moim wyjazdem przeprowadziliśmy się do pojedynczego pokoju w Leyton, gdzie ja mieszkałam tylko przez kilka dni, bo potem poleciałam do Polski, a stamtąd do Rosji. Pokoik był bardzo ciasny (tzw. box room), ledwo się tam można było ruszyć bez obijania sobie łokci o meble, dom był w miarę OK (nie licząc np. faktu, że jego mieszkańcy palili jak smoki i byli bardzo głośni, szczególnie rano przed wyjściem do pracy), ale okolica nie bardzo mi się podobała, poza tym to była 3. strefa, więc tygodniówka na metro droższa, choć plusem było to, że Kamil miał bardzo blisko do pracy i na uniwerek. Wracając do nowego mieszkania – jakiś czas temu przeprowadzając ankiety do swojej dysertacji Kamil poznał w POSK-u starszego pana (Polaka), i zaproponował mu niedawno ot tak, że mógłby u niego wynająć pokój, i wyobraźcie sobie, że ten pan się zgodził. Mam nadzieję, że tam będzie lepiej niż w Leyton, trzymam kciuki, szczególnie, że mieszkając w dwójkę mamy płacić tylko 80 funtów (a teraz płaci tylko 55), a pokój jest trzy razy większy od tego na Leyton, i jest to 2. strefa, i dzielimy mieszkanie tylko z jedną osobą, a nie tuzinem. Zabawne, jak się przemieszczamy, najpierw północny Londyn, potem północno-wschodni, potem wschodni, teraz zachodni, jeszcze tylko południe zostało, a co zabawniejsze, ja na południu pracuję, i na dodatek dojazd do mojej pracy jakimś magicznym sposobem z każdego miejsca zajmuje tyle samo czasu – półtorej godziny! No i dojazd na uniwerek to z tego nowego mieszkania około godziny, ale przecież nie mam w tym roku zajęć 🙂 Druga dobra wiadomość jest taka, że jakimś cudem udało mi się tanio kupić bilet lotniczy z Gdańska do Londynu na 26. grudnia. Wszyscy sprawdzaliśmy te ceny regularnie i były horrendalnie wysokie (np. 900 zł), a dzisiaj sprawdziłam (właściwie to dzięki Cecelii, bo mnie prosiła, żebym zaczęła pracę 27. grudnia) tak od niechcenia, i oczom nie mogłam uwierzyć: 235 zł! (a ja już się zbierałam jechać autokarem za 300 zł… to bym się przerobiła) A jakie linie lotnicze? Wizzair!

19.11.2008

Wczoraj byliśmy znowu w Teatrze Narodowym (zwanym tutaj „fińskim”, co jest zresztą dosyć zabawne), na sztuce będącej adaptacją opowiadania Gogola pt. „Staroświeccy ziemianie”. Było nas razem jakieś 17 osób, pod koniec pobytu w Pietrozawodsku nagle wszyscy postanowili się ukulturalnić 🙂 Zaczęło się od tego, że Andrew spytał się Tima, czy by nie chciał z nim iść do teatru, i nagle okazało się, że stał się organizatorem całkiem niemałej wycieczki.

Po spektaklu poszliśmy do jakiejś miłej i prawie pustej kafeszki, w której piwo kosztowało tylko 45 rubli. Zaprowadziła nas tam Tania, którą dopiero poznałam, ale inni znają ją od jakiegoś czasu, bo kiedyś przyszła na zajęcia do drugiej grupy i potem parę razy spotkała się z kilkoma osobami. Przy czym ostatnim razem było to w piątek, i Andrew po pójściu z nami do kina powiedział nam, że jedzie do Tanii, na co odparłam, że powinien mnie zabrać ze sobą, bo chcę ją poznać, a on się nie zgodził. Tania oczywiście jak tylko mnie poznała, spytała się, dlaczego nie przyszłam na spotkanie w piątek, na co jej wyjaśniłam, że Andrew był o nią zbyt zazdrosny jako o własną znajomą. Postępowanie Andrew coraz bardziej mnie irytuje – on wiecznie próbuje oddzielać mnie i Marię od reszty znajomych, wymyślił sobie ten podział na grupki i chyba uważa, że ponieważ przez pierwszy miesiąc spędzaliśmy w trójkę dużo czasu, to znaczy, że inaczej jak w trójkę już spotykać się nie możemy, i że on straci na swojej ledwo co zdobytej popularności (dobre sobie, na dwie tygodnie przed wyjazdem do domu udało mu się „zaprzyjaźnić” z kimś więcej niż my dwie), jeśli gdziekolwiek pójdziemy razem (raz wszyscy wybierali się na lunch po zajęciach, staliśmy akurat w holu uniwersytetu, Maria zaczęła się zastanawiać, czy by też nie pójść, na co Andrew zaczął się sprzeciwiać; to już było po prostu bezczelne, jakie miał prawo tak się zachowywać, skoro było to grupowe wyjście i nie z jego inicjatywy?) Kiedyś Andrew stwierdził, że ma syndrom Aspergera (to taka delikatna odmiana autyzmu), myślę, że chyba rzeczywiście coś takiego mu dolega, bo jego zachowanie wskazuje na to, że jest społecznym debilem. Na przykład wczoraj po spektaklu poszedł z Tomem i kimś tam jeszcze kupić bilety na pociąg do St. Petersburga, i jakoś „zapomniał”, że Maria miała jechać z nimi, tak więc Maria musiała sobie kupić dzisiaj osobny bilet i będzie jechała tym samym pociągiem, ale osobno. Przeprosił ją za to, ale co to zmienia. Nie wiem, on tak jakoś panicznie lgnie do ludzi, i najbardziej nie podoba mi się to, że my niejako przygarnęłyśmy go do siebie, a właściwie sam się „wprosił”, spędzaliśmy ze sobą dużo czasu, gdyby nie my, to by siedział w domu 24/7, a teraz robi takie świństwo Marii.

Podoba mi się to, że w Rosji herbata w kafejkach często jest bardzo tania – w jednej kafejce w Piterze widziałyśmy herbatę za 10 rubli, a tutaj widziałam za 20. My jednak z Marią ostatnio mamy nową pasję – kawę dla dwóch osób „w turku” (to jest po turecku), a właściwie to obecnie bierzemy dla trzech, bo dla dwóch nam nie starcza. Kawa z piachem, jakby powiedział Kamil, ale jest naprawdę dobra.

Dzisiaj na zajęciach z Griszą rozmawialiśmy o alkoholu, powiedział nam, że piwo z wódką nazywa się „jorsz” (ёрш), i nawet widziałam kiedyś coś takiego w menu w jednym z pubów. A whisky z piwem, mniej popularna, nazywa się „bomba” 🙂 Przy czym okazuje się, że jestem bardziej spostrzegawcza od reszty (albo oglądam więcej telewizji :P), bo tylko ja zauważyłam, że piwo reklamuje się w Rosji po 22.00 i że nie wolno reklamować innych alkoholi. Natomiast nie zwróciłam uwagi na fakt, że w tych reklamach nigdy nie pojawiają się ludzie – od niedawna jest to zakazane. Prawo pod tym względem staje się coraz ostrzejsze, Grisza opowiadał, że kiedyś nawet się zdarzały reklamy piwa w przerwach programów dla dzieci.

Tamara 6. grudnia leci na dwa tygodnie do Egiptu. Widzicie, jak sobie emerytki żyją w Rosji 🙂 A Irina od jakiegoś czasu daje korepetycje z rosyjskiego jakiemuś dzieciakowi, to oznacza, że razem ma już cztery źródła zarobku, a i tak to, co ja płacę, stanowi jakieś 45% jej dochodu. Rozmawiałam o tym z Tanią i przyznała, że 10 000 za zakwaterowanie z wyżywieniem to cena znacznie zawyżona, właśnie dlatego, że jesteśmy obcokrajowcami. Jest pierwszą osobą, która się ze mną zgodziła, bo gdy wcześniej rozmawiałam o tym z Anglikami, to uważali, że jest to przyzwoita cena, i nie widzieli nic dziwnego w tym, że to o wiele więcej, niż się tu przeciętnie zarabia, a na ogół przecież stancja (nawet z wyżywieniem) to rzecz, na którą powinien móc sobie pozwolić rosyjski student. A wiecie, ile Tania płaci za akademik? 100 rubli miesięcznie… Nie żartuję. Czyli 100 razy mniej niż ja.

Od dzisiaj równo miesiąc do dnia mojego wyjazdu z Rosji!

17.11.2008

Śnieg, śnieg, coraz więcej śniegu! I się zrobiło cholernie ślisko, pod cienką warstwą śniegu skrywa się zdradziecki lód. Jest pięknie, choć za dnia niebo zlewa się z ziemią, i wówczas wszystko ma ten sam beznadziejny odcień szarości.

Moja zmiana koloru włosów wszystkim się spodobała (przynajmniej tak twierdzą), za to Marina Borisowna stwierdziła, że przez to już nie przypominam Ewy Szykulskiej, gwiazdy polskiego kina. Dla mnie to i lepiej, bo ja Ewę Szykulską znam z telewizyjnych seriali lat 90. i jakoś trudno mi sobie wyobrazić, że kiedyś była „niebiańską” pięknością 🙂

Dzisiaj nie mieliśmy drugich zajęć, tak więc od 11.30 do 16.00 siedziałam w pracowni komputerowej, a i tak nie zrobiłam wszystkiego, co chciałam.

9.11.2008

Dzisiaj na śniadanie miałam twaróg z miodem przywiezionym przez Olię, wyśmienity. Skończyłam tłumaczenie, końcówka zajęła mi tylko dwie godziny, ale stwierdziłam, że nieznane mi słowa sprawdzę w internecie jutro, bo jak znam życie, i tak płatne kafejki są pełne, jak zawsze w weekendy.

Koniec wakacji, od jutra znowu zajęcia 🙁 W sumie to nie tak źle, w tym tygodniu gospodyni Andrew wyjechała na tydzień, więc wbijamy się do niego na ucztę pt. wino i ser, poza tym dowiemy się na pewno od niego wielu fascynujących wiadomości, już zdążył mi powiedzieć przez telefon, że przez ten czas zaprzyjaźnił się z Elizabeth Sznuk (jak ją nazywa Andrew dla odróżnienia od pozostałych Elżbiet) i Tomem, niebywałe 😉

8.11.2008

Powrót z St. Petersburga odbył się bezproblemowo, choć chyba powinnam sobie kupić zatyczki do uszu, żeby móc się wyspać w pociągu. Szczególnie problematyczne jest to, że budzę się zawsze wtedy, gdy pociąg się zatrzymuje, a wierzcie mi, te pociągi więcej stoją niż jadą! Niesamowity jest też fakt, że pociąg relacji St. Petersburg – Pietrozawodsk jest zawsze pełen ludzi, a policzyłyśmy z Marią, że ma około 20 wagonów, a w każdym mieści się ok. 30-50 osób… Na kolację kupiłyśmy sobie znowu czarny chleb i do tego serek Créme Bonjour (tutaj się nie nazywa: „Rama Créme Bonjour” 😉 ) z ogórkami kiszonymi, po prostu niebo w gębie, od razu mi się przypomniało, jak go kupowaliśmy z Kamilem hurtowo w Bocianie (polskim sklepie internetowym w Londynie).

Rano musiałam zbudzić dzwonkiem do drzwi Irinę, bo ona i jej siostra chyba uważają za zbyt kosztowne lub problematyczne dorobienie trzeciego zestawu kluczy i poprosiły mnie o zostawienie im moich kluczy na czas mojego wyjazdu. Irina otworzyła mi drzwi, po czym poszła spać dalej. Ja rozpakowałam się, wzięłam prysznic, i poczułam, że przed pójściem spać mam jeszcze ochotę na gorącą herbatę, więc poszłam do kuchni. Było ok. pół do dziewiątej. Natychmiast usłyszałam szuranie nóg, po czym biadolenie Iriny, że czemu jej nie powiedziałam, że chcę śniadanie. Hmm, bo nie wiedziałam do momentu, kiedy mi się go zachciało? Dlaczego starsi ludzie są zawsze tak problematyczni? Czy ja wyglądam na kogoś, kto nie umie sobie zrobić kanapki? A jak powiedziałam „Niczego” („Nie szkodzi”), to jeszcze miała czelność odpowiedzieć, że wcale nie „niczego”, bo dzisiaj jest święto, imprezowa urodzinowa Tamary, że przychodzą goście o 14.00, że to, że tamto… Przepraszam, ale do tej pory nie rozumiem, jaki to miało związek z tym, że zjadłam śniadanie o 8.30 rano, a nie dopiero po wstaniu pewnie koło 13.00 – chyba wręcz wtedy byłoby to bardziej problematyczne? No nic, tak tylko sobie marudzę, bo po prostu ścierpieć nie mogę takich sytuacji, kiedy ktoś mi od rana na coś biadoli, a ja jestem zmęczona i tak mam to w dupie, no i w ogóle to nie ma żadnego problemu, tylko KTOŚ sobie lubi problemy wymyślać.

Wstać było bardzo ciężko, ale o 12.30 zwlokłam się z łóżka, a koło 14.00 byłam w bibliotece, bo musiałam się zająć kolejnym tłumaczeniem, które przysłał mi Kamil. Chciał, żebym robiła je jeszcze w St. Petersburgu, ale jak widać z powyższych zapisków, nie było to zbytnio możliwe, nie wspominając faktu, że kiedy się jest w wakacyjnym nastroju, to wszelaka praca jest po prostu niewyobrażalna. Tak więc znowu termin mnie goni, bo tym razem tłumaczenie ma aż 11 stron (choć marginesy szerokie nadzwyczajnie), a ma być gotowe na „początek przyszłego tygodnia”, termin ten ogólnikowy zapewne oznacza poniedziałek. W bibliotece kolejka do komputerów, czekałam 40 minut. Potem mogłam siedzieć tylko przez półtorej godziny, bo taki jest limit, jeśli ktoś czeka w kolejce. Resztę tłumaczenia robiłam w domu i udało mi się zrobić 8.5 strony, nie licząc niektórych słów, których nie zdążyłam sprawdzić online. No a jutro biblioteka zamknięta (biedni studenci, zajęcia w soboty mają, ale już z biblioteki mogą korzystać tylko do 17.00, a w niedziele w ogóle). Jeśli się nie okaże, że jak zwykle płatne kafejki są zawalone dzieciarnią, to na pewno to tłumaczenie jutro skończę, i tym razem zarobię jakieś godziwe pieniądze, które zaiste mi się przydadzą.

Ahh no tak, wracając do imprezy urodzinowej Tamary, toż to była uczta jak się patrzy. Tamara wystrojona, w butach na obcasach (nie wiem czemu strasznie mnie śmieszy taka domowa odświętność, szczególnie, że w tych butach co chwila latała do kuchni, żeby dolać soku, donieść chleba etc.), stół zawalony smakołykami, wszędzie pełno kwiatów, które przynieśli w prezencie goście – a tych zjawiło się siedmioro, średnia wieku pewnie z 65 lat. W tym przyjechała siostra Tamary i Iriny z Puszkina, Olia, i tu po raz kolejny miałam mętlik w głowie, gdy mi oznajmiono, że jest trzy miesiące starsza od Tamary – może to po prostu „dwojurodnaja siestra”, czyli kuzynka??

Wracając do uczty, okazuje się, że jedzenie przygotowywane na tego typu uroczystości jest o wiele wiele smaczniejsze! I że Rosjanie jednak znają sosy! Była ryba w takim sosie, w jakim kiedyś jadłam w Polsce, pycha, była też niesamowita potrawa składająca się z śledzia, buraków, ziemniaków, marchwi i Bóg wie czego jeszcze, po prostu niebo w gębie! Było też mięso – wołowina, na dwa sposoby – i to pyszne, i też w sosie własnym bardzo dobrym. I były sałatki! Dwie z majonezem, jedna – krabowa (nie wiem, czy z prawdziwego mięsa krabów) – taka sztandarowa rosyjska sałatka, i druga – mięsna, a trzecia ze słoika, marynowana, plus pomidory w jakiejś zalewie. Kiedyś się śmialiśmy na zajęciach, że rosyjskie sałatki są zawsze z mięsem albo z rybą, nigdy po prostu z samych warzyw. No i poza tym były kanapki z czerwoną ikrą (to mi akurat średnio smakuje), dwa rodzaje mięs (jak widać mięso to pokarm przeznaczony na uczty), ser żółty. Do picia – kompot, a oprócz tego do wyboru albo białe wino (potworne w smaku), albo wódka. Oprócz tego były owoce – olbrzymie winogrona (nie te liliputy, co zawsze), jabłka, banany i pomarańcze. Na deser nie zostałam, bo musiałam robić tłumaczenie, ale widziałam w kuchni samowar, a wieczorem dostałam tort, kupiony co prawda, a nie pieczony, no ale ile można gotować, przygotowanie tego wszystkiego musiało zająć Irinie ze dwa dni. A ich siostra z Puszkina ma pszczoły i przywiozła nam swój własny miód, nie mogę się doczekać, kiedy go spróbuję. Ahh, mam nadzieję, że dużo tego jadła zostało na jutro 😉

Przed naszym wyjazdem do St. Petersburga w Pietrozawodsku było dosyć ciepło i okropnie deszczowo, wszyscy mieli już dosyć ulew. Na szczęście w St. Petersburgu było zupełnie sucho, tzn. deszcz padał może raz. Na początku było też ciepło (między 6 a 10 st.), ale potem zaczęło się robić coraz zimniej, a jak wyjeżdżałyśmy, to było tylko ok. 3 st. A ja nawet nie wzięłam ze sobą rękawiczek, bo już przestałam wierzyć w te ciągle nadchodzące niskie temperatury. A Irina mi powiedziała, że w Pietrozawodsku raz nawet spadł śnieg (cholera, przegapiłam!) a temperatura spadła do -4 st. Obecnie waha się w granicach 0-5 st.

7.11.2008

No tak, mała przerwa w pisaniu z powodu wyjazdu do St. Petersburga.

Retrospekcja: w czwartek (30. października) Kamil przesłał mi plik do przetłumaczenia, bo stwierdziliśmy, że skoro kasa za tłumaczenia wpływa i tak na moje polskie konto, to czemu on ma tłumaczyć, nie mówiąc o tym, że ma wystarczająco dużo pracy. W czwartek nie udało mi się skorzystać z komputerów, a w piątek wiadomo już, co robiłam, więc nie miałam czasu się tym zająć. Ponieważ Kamil twierdził, że zajmie mi to osiem godzin, postanowiłam zacząć w sobotę rano, tak żeby zdążyć przed wyjazdem do St. Petersburga (pociąg był o 23.00, ale trzeba wyjść godzinę wcześniej). Niestety większość rzeczy musiałam sprawdzić online, bo nie było ich w moim słowniku (biurokratyczny bełkot UE), a kafejka na Kukkowce była oczywiście zawalona spragnioną kontaktu ze światem pietrozawodską młodzieżą, więc musiałam pojechać na uniwerek, a tam w soboty biblioteka kończy pracę o 17.00, więc zdążyłam posiedzieć dwie godzinki. O 20.00, po dziewięciu godzinach pracy, końca nadal nie było widać. Nie miałam więc wyjścia, musiałam wziąć laptopa ze sobą do Pitera i skończyć tłumaczenie tam. Wiedziałam, że będę miała kilka godzin, bo pociąg miał przyjechać o 7.00 rano, a check-in w hostelu nie był prawdopodobnie możliwy wcześniej jak o 12.00 (trudno powiedzieć dokładnie, bo nie było info na stronie, a na maila nie odpowiedzieli). Podróż w płackartnym rzeczywiście była spoko, choć miałam niemałe trudności ze wspięciem się na górne łóżko, nie jestem typem akrobatki, szczególnie utrudnia tę czynność fakt, że nad tym łóżkiem jest półka na bagaż, na takiej wysokości, że nie można na nim siedzieć, tylko trzeba leżeć, więc wskakując na łóżko łatwo o tę półkę zahaczyć głową… A Maria nie wykazała tyle miłosierdzia, żeby się ze mną zamienić miejscami 😉 Niestety nie spałam wiele, ale myślę, że to kwestia przyzwyczajenia, i im więcej się podróżuje, tym łatwiej to przychodzi. Po przyjeździe dowlokłyśmy się metrem do centrum i pomaszerowałyśmy do pierwszej z brzegu kafejki, w której w ciągu dwóch godzin skończyłam tłumaczenie. Tak więc w ten sposób zarobiłam swoje pierwsze pieniądze za tłumaczenie – głupie 80 zł za jakieś 11 godzin pracy 😉

Hostel okazał się jak z bajki, i to w tym sensie, że wszystko, co było o nim napisane na stronie hostelbookers, okazało się bajką 🙂 Albo miejsce to jest właśnie remontowane, albo znajduje się w stanie permanentnego remontu… Trudno osądzić, ale nasuwa to od razu skojarzenia z hotelem, w którym kiedyś pracowałam… Zresztą zdjęcia lepiej oddadzą charakter tego przybytku niż moje słowa.

Wydaje mi się, że osoba, która siedziała w recepcji, to był tak naprawdę jeden z gości hostelu, który używał komputera, bo na nas widok zawołał osobę, która akurat wychodząc minęła nas w drzwiach. Ta osoba pokazała nam nasz pokój, powiedziała nam, że potem przeniesiemy się gdzieś indziej, dała nam ręczniki, pokazała łazienkę i toaletę, i sobie poszła. I już jej nigdy więcej nie zobaczyłam (i nikt nas nigdzie nie przenosił).

Łazienka owszem, picuś, ale fakt, że przypada tylko jedna na kilkadziesiąt osób trochę psuje efekt. Śniadanie wliczone w cenę – jeśli był to ten spleśniały chleb i mleko, plus resztki kawy, które widziałam na stole, to ja dziękuję. Czysto też za bardzo nie było. Nikt nawet się nas nie spytał, kim jesteśmy, nie chciał od nas pieniędzy, po prostu zero zainteresowania. Chyba nie zawsze tu tak jest, bo na ścianie w kuchni wiszą wiadomości pozostawione przez niezwykle zadowolonych gości hostelu, na ogół amerykańskich turystów – no cóż, oni pewnie myśleli, że wszystko to to celowa egzotyka 😉

W naszym pokoju, przedzielonym na dwie części ścianą, były cztery piętrowe łóżka, miałyśmy jakby osobny pokój dla siebie, i na szczęście nikt z nami nie mieszkał przez ten czas. Jeden olbrzymi plus to darmowe wifi w hostelu – pierwszy raz od dwóch miesięcy normalna prędkość internetu, hurra! Nawet się ucieszyłam, że wzięłam ze sobą laptop. Drugi plus to położenie w centrum, prawie wcale nie musiałyśmy korzystać z metra. Myślę, że jeszcze wygodniej byłoby mieszkać na samym Newskim Prospekcie, bo właściwie codziennie i tak szłyśmy w jego kierunku (jakieś 15 minut od hostelu). Cena – ok. 400 rubli za noc (40 zł). Nie wiem, czy można znaleźć coś dużo tańszego w centrum. Jeśli tak, dajcie znać 😉 Chętnie przyjadę tu jeszcze raz na wiosnę w czasie mojego reading week. Myślę, że warto zobaczyć to miasto, kiedy pogoda jest ładna, musi być dużo piękniejsze. Dlatego zresztą nie zrobiłam wiele zdjęć, bo wszystko wyglądało tak szaro i ponuro, szczególnie, gdy nie było słońca. Z tego też powodu zdecydowałyśmy się z Marią głównie na zwiedzanie muzeów, choć nachodziłyśmy się też sporo, np. wzdłuż całego Newskiego Prospektu.

W niedzielę poszłyśmy najpierw do Ermitażu, udało nam się tam dotrzeć o 14.00, niestety był otwarty tylko do 17.00. Nie wzięłyśmy u wejścia mapki, więc po pięciu minutach zupełnie się zgubiłyśmy, to miejsce jest po prostu ogromne (według mojego przewodnika, jeśliby patrzeć na każdy eksponat tylko minutę, całość zajęłaby 12 lat!). Po pół godzinie szukania nas dołączyła do nas Felicity, przyjaciółka Marii z Manchesteru, która spędza cały swój year abroad w St. Petersburgu.

Wieczorem poszłyśmy na spotkanie z Siergiejem Potemkinem, znajomym mojego znajomego, młodym reżyserem. Poza tym nic o nim nie wiedziałam, ale jakoś udało nam się odnaleźć wzajemnie. Niestety był dosyć zajęty, nie zdążył skończyć swojej pracy, a nie mógł przełożyć spotkania, bo ja zużyłam całą swoją kasę na komórce i mi ją zablokowało (bo, jak już wspominałam, mam kartę SIM lokalną i St. Petersburg jest dla mnie drogi jak zagranica), tak więc przyszedł tylko na godzinkę, a potem musiał wracać do pracy. Tak naprawdę nie był zbyt rozmowny, więc sprawiło mi to ulgę, musiałam się nieźle nagimnastykować, żeby podtrzymać rozmowę. W międzyczasie dołączyła do nas Felicity i James, który też jest z Manchesteru, posiedzieliśmy w pubie, a potem Tim, który tutaj przyjechał z Claire i Natem na dwie noce, żeby potem pojechać do Tallinnu, zaprosił nas do mieszkania swojego kumpla Bena. Spotkał nas niemały zawód, gdy okazało się, że po 23.00 w sklepach nie sprzedają wódki (co to za zachodnioeuropejskie obyczaje? ;)), a że wszystkim „przepiło się” piwo, wybór padł na czerwone wino. To wino potem się magicznie rozmnożyło – z dwóch butelek zrobiły się cztery. Przypuszczam, że to zasługa Jamesa, który ma reputację czołowego alkoholika grupy, szczególnie po pewnym incydencie, gdy to ukradziono mu kartę kredytową, gdy wracał pijany do domu, a on zorientował się po dwóch dniach, i szczęśliwi nowi posiadacze karty zdążyli sobie zakupić sprzęt sportowy na jego koszt… LOL. Stopniowo z imprezy odpadały kolejne osoby – najpierw Claire, która w ogóle przez cały wieczór udawała niewidzialną, potem Nat, następnie Felicity i Tim, Maria zasnęła na siedząco, a potem przeniosła się na dwa krzesła i tam umościła sobie gniazdko. Został tylko Ben, Rob i James, który grał na gitarze (a ja nie wiadomo czemu prosiłam go w kółko, żeby grał Beatlesów, a gitara była okropnie rozstrojona), i kiedy zrobiło się już naprawdę późno, próbowałam obudzić Marię, ale zaowocowało to tylko tym, że znowu zaczęła spać na siedząco. Jakiś czas później sama poczułam się dosyć zmęczona, było już koło piątej rano, więc po prostu położyłam się tam, gdzie siedziałam… tj. na ławce w kuchni, gdzie odbywała się impreza. Tym sposobem wszyscy goście przenocowali w domu gospodarza 😉

Rano coś zakrywało moją głową, gdy się podniosłam, okazało się, że był to kaptur kurtki, którą James położył na mnie jako kołdrę. Jak miło z jego strony 😀 O dziwo spało się bardzo wygodnie… No i co za ironia, że pierwszej nocy nawet nie nocowałyśmy w swoim hostelu 🙂

Poniedziałek był ostatnim dniem pobytu Tima i reszty w Piterze, chciał nam pokazać swoje ulubione miejsca, bo był tutaj już kilka razy, niestety planowany start o 11.00 rano został przeze mnie i Marię opóźniony o kilka godzin, tj. do 14.30, bo musiałyśmy nadrobić niedobór snu, w związku z czym daliśmy radę zobaczyć tylko jeden highlight – Cmentarz Piskariowski, na którym pochowano ok. 520 tys. osób, które zginęły w czasie blokady Leningradu. Jest to największy na świecie cmentarz ofiar II wojny światowej. Potem poszłyśmy z Marią na spacer wzdłuż całego Newskiego Prospektu.

Podczas wycieczki z Timem poznałam przyjaciółkę Emmy, Natalię, która również studiuje w Nottingham, a obecnie spędza semestr w Moskwie, a później w Twierze. Zgadałyśmy się, że w drugim semestrze możemy razem pojechać pociągiem z Warszawy do Moskwy, bo ona i tak musi jechać do Moskwy, a dopiero stamtąd do Twieru. Bardzo się cieszę, bo zawsze lepiej podróżuje się w kupie, no i nie mam już ochoty na Ecolines. Ahh no i dostałam maila od RLUS z informacją, że drugi semestr zaczyna się dopiero 21. lutego, to oznacza, że mam baaardzo długie wakacje 🙂

Na kolację kupiłyśmy sobie czarny chleb, sałatkę z morskiej kapusty (o której marzyłam od dwóch miesięcy) i śledzia w takich małych kawałeczkach, coś w stylu koreczków, w dwóch różnych sosach. Po prostu niebo w gębie. Wieczorem wpadłyśmy jeszcze do Bena, bo nie udało im się kupić biletów do Tallinna na wieczór (nie wiem dlaczego czekali z tym na ostatnią chwilę) i wyjeżdżali następnego dnia rano.

We wtorek również zrobiłyśmy sobie spacer po Piterze, widziałyśmy dużo ciekawych miejsc, niestety w ten dzień pogoda była najgorsza, więc prawie nie robiłam zdjęć. Byłyśmy między innymi na Placu Dekabrystów, gdzie znajduje się Miedziany Jeździec, czyli posąg Piotra Wielkiego, którego wykonanie zajęło Falconetowi 12 lat. Następnie zahaczyłyśmy o plac św. Izaka, gdzie znajduje się katedra św. Izaka, ale do środka nie wchodziłyśmy, bo świątynie i kościoły postanowiłyśmy sobie zostawić na kiedy indziej. Później przeszłyśmy przez Niebieski Most, najszerszy most w mieście, który charakteryzuje się tym, że ma aż 99.9m szerokości i tylko 35m długości 🙂 Nawet nie dało się go z tego powodu sfotografować, bo zresztą wcale nie wyglądał jak most, tylko jak ulica.

Wieczorem poszłyśmy z Felicity do japońskiej restauracji na prawdziwą sushi ucztę, a ja jadłam oprócz tego kaczkę w sosie pomarańczowym, wyśmienite. A na koniec paliłyśmy sziszę z mlekiem zamiast wody… Do wyboru było także piwo, szampan i koniak, LOL.

W środę poszłyśmy do Muzeum Rosyjskiego, najpierw do jego części znajdującej się w Zamku Inżynieryjnym dziwnym budynku otoczonym fosą, która miała chronić Pawła I przed śmiercią z rąk zamachowców, niestety umarł zaledwie w parę dni po tym, jak się do tego zamku wprowadził, biedaczek. Druga, główna część muzeum znajduje się w Pałacu Michajłowskim. Byłyśmy tam aż do czasu zamknięcia, czyli do 18.00. Widziałam między innymi słynnych „Burłaków na Wołdze” Repina (a Wołga to taka rzeka w Rosji, jak kiedyś mi łaskawie wyjaśnił Kamil…).

Wieczorem zostałyśmy w hostelu, tradycyjnie jedząc czarny chleb z rybą i wodorostami, i popijąc wódką (drogi tato, tylko nie pomyśl, że jestem alkoholiczką ;D).

W czwartek zafundowałyśmy sobie literacki St. Petersburg, najpierw odwiedziłyśmy Muzeum Dostojewskiego znajdujące się w kamienicy, w której mieszkał w ostatnich latach swojego życia, gdy pisał „Braci Karamazow”. Później zaś poszłyśmy do Muzeum Anny Achmatowej znajdującym się w Fontannym Domu, gdzie żyła ona w latach 1924-52. Oba muzea były nieduże, ale bardzo mi się podobały. Ponieważ zwiedzanie skończyłyśmy dosyć wcześnie, zgodziłam się pójść z Marią do Muzeum Erotyki, choć zaliczyłam już takie muzeum w Kopenhadze i byłam pewna, że to nie będzie lepsze. Okazało się, że wstęp kosztował 100 rubli, więc zrezygnowałyśmy. Co ciekawe, muzeum to znajduje się w czymś w rodzaju kliniki zdrowia seksualnego. Zahaczyłyśmy także o Tawriczeski Park, który jest podobno jednym z najbardziej atrakcyjnych w mieście, niestety jesienią wygląda bardzo przygnębiająco, zresztą z tego powodu omijałyśmy parki z daleka, odwiedzę je na wiosnę.

Swoją drogą w St. Petersburgu są muzea wszelkiej maści – np. muzeum chleba, muzeum rosyjskiej wódki, muzeum piwa, muzeum higieny, muzeum historii milicji, muzeum Arktyki i Antarktydy, a nawet… muzeum muzeów 😉 Razem moja mapa wymienia 179 muzeów i galerii.

Wieczorem spotkałyśmy się z Becky i Charlotte, które również są tutaj na year abroad i zostały na reading week w St. Petersburgu, postanowiły nadrobić kulturalne zaległości, w związku z czym zresztą wpadłyśmy na siebie dwa razy w ciągu dwóch dni, pierwszy raz na Newskim Prospekcie, a drugi w Muzeum Achmatowej 🙂

W piątek byłyśmy w Muzeum Antropologii i Etnografii, zwanym również Kunstkamerą, założonym przez Piotra I w 1718 r. co oznacza, że było to pierwsze muzeum w Rosji. Piotr I zakupił w Holandii kolekcję anatomicznych osobliwości i umieścił ją w samym sercu muzeum. Trzeba przyznać, że kolekcja ta szokuje tak samo teraz, jak i 250 lat temu, i naprawdę nie rozumiem rodziców, którzy przyprowadzają tam swoje dzieci. Mnie o wiele bardziej podobała się etnograficzna część muzeum, ale widać, że zdeformowane płody w słoikach cieszą się ogromną popularnością.

Mimo, że jest listopad, zarówno do Ermitaża, jak i Kunstkamery była kolejka na pół godziny czekania. W przypadku Kunstkamery przyczyna szybko się wyjaśniła – znajduje się tam tylko jedna kasa (!). Cóż, Rosja, Rosja…

Warto wspomnieć, że posiadanie rosyjskiej legitymacji studenckiej umożliwia naprawdę tanie zwiedzanie, Ermitaż był za darmo, Muzeum Dostojewskiego i Achmatowej też, obie części Rosyjskiego Muzeum kosztowały po 30 rubli, a Muzeum Antropologii i Etnografii, tj. Kunstkamera, kosztował tylko 50 rubli. Nie wiadomo czemu kościoły są o wiele droższe, dlatego żadnego z nich nie zwiedziłyśmy.

No i to koniec wycieczki – nasz pociąg do Pietrozawodska odjeżdżał o 22.02.

31.10.2008

No tak, rzeczywiście wywalają Dundukową i zamiast gramatyki będziemy mieć ustny „z elementami gramatyki”, czyli pewnie de facto po prostu 5h razgowornoj praktiki z Mariną Borisowną… Ja uwielbiam tę kobietę, ale ona tak strasznie lubi mówić, i na dodatek tak bardzo nie chce się jej nas uczyć gramatyki (wiem, bo nam już mówiła), że w efekcie gramatyki pewnie będzie zero… Dziękuję więc pozostałym 18 studentom, że pozbawili mnie na kolejne dwa miesiące zajęć z gramatyki :/ A najlepsze jest to, że dzisiaj w mojej grupie, gdy się o tym dowiedzieliśmy, parę osób stwierdziło, że szkoda, i że woleliby, żeby Dundukowa została. Taaa… Trzeba było myśleć wcześniej.

Ponieważ jutro wyjeżdżamy do St. Petersburga, a Andrew zostaje w Pietrozawodsku na całe 9 dni i najwcześniej zobaczymy się za tydzień, wczoraj poszłyśmy z nim na lunch, a dzisiaj na koncert i potem jeszcze na deser do kafejki. Andrew jest tak skąpy, że woli siedzieć tutaj sam przez 9 dni i każdego dnia liczyć, ile oszczędza dzięki temu, że nigdzie nie pojedzie. Nie, nie żartuję. I przypominam, że jest synem jedynakiem bardzo bogatych ludzi, którzy mu pieniędzy nie skąpią. Koncert bardzo mi się podobał – tym razem gościł u nas dyrygent z Niemiec, Michaił Dukiernik, orkiestra zagrała 2. symfonię Rachmaninowa, 2. symfonię Czajkowskiego i uwerturę Borodina. Koncert był specjalnie dla studentów i wykładowców PetrGU (Pietrozawodskij Gosudarstwiennyj Uniwiersitet).

Większość osób zdążyła pozmieniać swoje plany dotyczące naszych wakacji. Nikt nie jedzie do Murmanska ani do Kijewa, ani do Archangielska, za to część osób jedzie do Helsinek, część do Tallinu, a część do St. Petersburga, a część zostaje tutaj, na przykład Rachel, która została, żeby ćwiczyć grę na wiolonczeli, bo, uwaga uwaga, 11. listopada wystąpi z naszą orkiestrą w filharmonii. To dopiero 🙂

My dzisiaj pojechałyśmy do supermarketu „Lenta” kupić parę rzeczy na wyjazd i trzeba przyznać, że Rosja potrafi nas czasem zaskoczyć – otóż odkryłyśmy pastę do zębów o smaku… chilli. Kupiłam tubkę i jutro ją wypróbuję. O ile pamiętam, w Polsce też kiedyś były takie smakowe eksperymenty, np. pasta o smaku bodajże arbuza…

W tym miesiącu wydałam 15696 rubli, czyli dokładnie o 3000 mniej niż we wrześniu. Trochę więcej niż się spodziewałam, bo musiałam kupić bilet na pociąg do St. Petersburga, który kosztował 782 ruble (w obie strony). Wzięłyśmy płackartny, Maria w ten weekend jechała i mówiła, że rzeczywiście bardziej się jej podobało niż coupé, no i jest oczywiście taniej. Poza tym telefon w tym miesiącu mnie kosztował 200 rubli, pisałam trochę więcej smsów, wydałam też trochę więcej na kosmetyki, bo mi się w tym miesiącu dużo pokończyło, była też jedna droższa wycieczka – do Kondopogi (550 rubli), no i chodziłam na dużo koncertów i do kina. Ogólnie jak widać, życie tutaj naprawdę nie jest tanie, i gdyby ktoś żył nie tak oszczędnie jak ja (lub Andrew ;)), lecz jak pozostali angielscy studenci, to by spokojnie wydawał cztery razy więcej ode mnie. Listopad niestety będzie drogi, bo na St. Petersburg dużo wydam i prawdopodobnie będę musiała sobie kupić w tym miesiącu kurtkę :/

30.10.2008

Leje… leje… leje… O londyńskiej pogodzie się mówi, że jest deszczowa, ale to nieprawda… Przyjedźcie do Pietrozawodska. Trzy doby bez ustanku.

Przeczytałam „Martwe dusze” Gogola.