18.10.2008

Koncert w Kondopodze zrobił na mnie duże wrażenie. Jest to mała miejscowość, ok. 35 tys. mieszkańców, lecz tamtejszy pałac jest godny St. Petersburga. Wybudowano go 7 lat temu i lśni nowością i nowoczesnością – to chyba jedyny budynek w całej Karelii, w którym jest klimatyzacja 😉 Niestety zapomniałam zabrać aparat, żeby zrobić zdjęcia. Główne elementy wystroju to kryształowe żyrandole, marmurowe posadzki, greckie rzeźby i freski…

Gra na organach musi być jedną z najtrudniejszych rzeczy na świecie – nie dość, że gra się rękami na kilku klawiaturach, to jeszcze obiema nogami, wygląda to zresztą prześmiesznie, bo „klawisze” dla stóp i pedały są dosyć szeroko rozstawione. Oprócz tego obok organistki stał mężczyzna, który przewracał jej nuty i operował jakimiś przyciskami. Repertuar był bardzo szeroki, było też trio: fortepian, akordeon i organy, i jeden występ śpiewaczki operowej. Szkoda tylko, że nie odegrano toccaty i fugi Bacha… Chciałabym to usłyszeć na żywo.

17.10.2008

Tydzień obfitujący w wydarzenia kulturalne, w środę koncert, wczoraj kino, a dzisiaj koncert muzyki organowej w Kondopodze. Byliśmy na „Admirale”, nowym rosyjskim filmie, nazwałabym go melodramatem wojennym, film o tyle ciekawy, że na wojnę Czerwonych i Białych spojrzał z perspektywy Białych, dosyć to odświeżające, zważywszy, że przez 70 lat komunizmu było odwrotnie, a główny bohater filmu, admirał Kołczak, jawił się śmiertelnym wrogiem i bandytą. Jednak ten film na żadne Oskary nie zasłużył, bo w przeciwieństwie do wspomnianego wyżej „Pożegnania z Afryką”, nie wycisnął ze mnie żadnych łez, a jak wiedzą ci, którzy mnie znają, jest to dosyć łatwe i jeśli ten film tego nie osiągnął, znaczy, że był kiepskim melodramatem. Cała historia była bardzo wzruszająca i smutna, na dodatek, okazuje się, oparta na faktach, i na dodatek dobrze sfilmowana (jeśli przymrużyć oko na kopiowanie pewnego motywu z „Titanica”), szczególnie sceny wojenne mi się podobały (a ja ogólnie biorąc nie cierpię scen wojennych). No i oczywiście główni aktorzy – same gwiazdy rosyjskiego kina, np. koleś z „Nocnego patrolu”, któż by mógł zapomnieć kształt jego namiętnych ust 😉 Mogłabym o tym filmie napisać w swojej dysertacji, bo portretuje dwie kobiety – jedna to żona, druga kochanka. Przy czym kochanka przez większość filmu po prostu stara się ładnie wyglądać, nie ma w ogóle charakteru, jest tylko dodatkiem do głównego bohatera i trudno powiedzieć, za co on ją kocha – chyba jedynie za jej piękną buźkę i fakt, że jest mu bezgranicznie oddana. Nazwałabym ten film „anticlimax”, bo wielokrotnie sytuacja jest napięta do granic możliwości, lecz brak jakichkolwiek konfliktów, wybuchów emocji, wszystko jest bezbarwne, trudno też utożsamiać się z którymkolwiek z bohaterów, może powoduje to nadmiar obiektywizmu w sposobie narracji… Co do kina, jest całkiem w porządku, a bilet studencki kosztuje jedynie 80 rubli (~8 zł). Jeśli będą grać jeszcze jakieś rosyjskie filmy, to na pewno pójdę. Niestety 90% repertuaru to głupawe kino hollywoodzkie. Był co prawda film braci Coen, ale niektórzy na to poszli i twierdzili, że się zawiedli, więc poczekam, aż będę mogła to obejrzeć na DVD. Po filmie Tim namówił nas na „jednego” w Kiwaczu (była Emma, Claire, on, Maria i ja, a oprócz tego zaprosiłam Katię, ale po filmie poszła do domu), po wypiciu jednego piwa poszłyśmy z Marią na przystanek, była 23.15, a ponieważ był to czwartek, zakładałam, że ostatni trolejbus będzie koło 23.30, bo kiedy odprowadzałam w sobotę Ullę, udało mi się złapać trolejbus o 23.00, więc w dni powszednie powinny jeździć trochę dłużej (a kiedyś w sobotę złapałyśmy trolejbus do miasta o 23.45!). Czekałyśmy jakieś 25 minut, w tym czasie przejechały trzy jedynki, w tym jedna z nich ostatnia, już się nie zatrzymywała, a w przeciwnym kierunku przejechało mnóstwo trolejbusów, ale dwójki w naszym kierunku nie było… Spytałyśmy się jednej Rosjanki, powiedziała, że sama właśnie się zabiera do taksówki, bo już nic nie przyjedzie, więc stwierdziłyśmy, że skoro i tak będziemy musiały brać taksówkę, to już lepiej wrócić do Kiwacza i zostać dłużej, i wrócić taksą z Timem. No i zostaliśmy do 4.00 nad ranem, dołączył jeszcze do nas Adam. Swoją drogą, Adam od co najmniej dwóch tygodni nigdy nie przychodzi na pierwsze zajęcia, a czasem nawet i na drugie, ale pewnie w Oksfordzie nie mają takiego reżymu jak w UCL, i nie będą sprawdzać tam jego listy obecności 😉 No ale skoro, jak już pisałam, Adam i s-ka wychodzą się napić średnio 4-5 razy w tygodniu (np. w tym tygodniu Tim mnie zapraszał w poniedziałek, środę, czwartek, piątek, no i w sobotę to już normalka), to mu się nie dziwię… Tylko nie rozumiem, jak mogło im się to nie znudzić, zawsze te same miejsca, ci sami ludzie (na ogół Adam, Tim, Emma i Megan), ten sam alkohol, te same rozmowy…

16.10.2008

Wczoraj byłam z Marią na koncercie odbywającym się w ramach XX Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Kameralnej, na fortepianie grał Ruwim Ostrowskij, utwory Beethovena, Chopina i Szostakowicza. Przy czym tym razem koncert odbywał się nie w filharmonii, lecz w sali tutejszej szkoły muzycznej. Biletów sprzedano dużo więcej niż było miejsc, więc przez pierwsze 15 minut koncertu przynoszono krzesła, a publiczność siedziała nawet na scenie 😀

Po 10 dniach Nat wrócił ze szpitala, okazuje się, że chorował na dyzenterię i coś jeszcze. A jego gospodarza aresztowano, bo jest zadłużony, ale nigdy nie odpowiadał na pisma z sądu i nie stawiał się na rozprawach, więc teraz go do tego zmuszą… Zresztą obecnie znajduje się w więziennym szpitalu, ale Nat nie wie, co dokładnie mu jest. Jego samego przeniesiono do nowej gospodyni, mieszkanie bardziej mu się podoba niż poprzednie (na samym początku wspominałam, że do swojego pokoju Nat musiał przechodzić przez pokój Aleksieja) i lokalizacja jest lepsza – na Lenina, więc w samym centrum, ale oczywiście bardzo mu żal, że musiał się przenieść.

15.10.2008

Takich kilka spostrzeżeń i informacji, o których zapomniałam napisać wcześniej… Po pierwsze, obsługa kelnerska w restauracjach, barach, kawiarniach i pubach w Pietrozawodsku (nie wiem, czy w całej Rosji, więc nie będę uogólniać) jest na bardzo niskim poziomie, i to nieważne – w drogiej restauracji, czy taniej knajpce. Trudności zaczynają się już na samym początku – żeby otrzymać menu, trzeba często samemu podejść do kelnerki i ją poprosić, bo nowo wchodzący klienci są dla kelnerek na ogół niewidzialni, więc nawet machanie rękami od stolika nie daje rezultatu. Potem możliwe są dwie sytuacje: albo kelnerka przychodzi już po minucie, żeby zapisać zamówienie, i gdy jeszcze niczego nie wybraliśmy, będzie przychodziła regularnie co minutę (nawet jeśli powiecie: „Jeszczo 5 minut, pożałsta”) i bardzo będzie się irytowała za każdym razem, że jeszcze nie jesteście gotowi złożyć zamówienia. Alternatywą jest sytuacja, w której znowu trzeba ganiać za kelnerką i prosić, żeby podeszła do stolika, inaczej można czekać i pół godziny… Sytuacja powtarza się, kiedy nadchodzi czas poprosić o rachunek. Zdarza się też mylenie zamówień, przy czym kiedy kelnerka przyniosła mnie i Ulli złą pizzę (czego nie zauważyłyśmy, bo byłyśmy zbyt zajęte rozmową), powiedziała nam o tym dopiero, gdy skończyłyśmy jeść… Przy czym na nasze nieszczęście, nawet w typowych pubach wszędzie są kelnerki, nie można po prostu podejść do baru i zamówić sobie piwo, trzeba wiecznie polować na kelnerki, co jest dosyć męczące. Nie wspominając o tym, że nie można ich nazwać uprzejmymi i sympatycznymi, wręcz odwrotnie…

Rosjanie bardzo narzekają na wzrost cen, który jest spowodowany wysoką inflacją. Tamara powiedziała, że ich emerytura wynosi 4000 rubli, a ceny obecnie są takie jak w Polsce, gdzie mimo wszystko emerytura ludzi pracujących w podobnym zawodzie wynosi więcej. Narzekała nawet na cenę biletu miesięcznego na trolejbus, która mnie wydawała się naprawdę przyzwoita. Poza tym powiedziała, że podobno ceny na pociąg w tym roku poza sezonem nie zmniejszą się, jak to zwykle bywało. Szkoda, bo na to liczyłam, zapłaciłabym mniej za pociąg do St. Petersburga w listopadzie. A gospodyni Andrew powiedziała mu, że jest teraz tak drogo, że powinniśmy płacić przynajmniej 16 000, a nie tylko 10 000 rubli miesięcznie. To już jest lekka przesada, tyle to się płaci w Moskwie. Jeszcze rozumiem, gdyby kupowała za to swojemu lokatorowi jakieś delikatesy, ale większość z naszych gospodarzy żyje bardzo oszczędnie i tak też nas żywią. Ja dzisiaj na przykład miałam na śniadanie do chleba serek topiony Hochland, który przeterminował się w lipcu… Wtedy jeszcze nie było podwyżek cen 😉 To też mi przypomina Annemarie – na pewno gdybym o tym powiedziała Irinie, powiedziałaby: co z tego, że przeterminowany, można jeść. No ale ja jednak myślę, że daty ważności do czegoś służą.

Swoją drogą w Pietrozawodsku je się bardzo dużo ryb. Bardzo popularna jest zupa rybna, ostatnio miałam ją znowu na pierwsze danie, a na drugie: kotlety ziemniaczane i rybę… 😀 Wiem, że to była ryba morska, ale zastanawiam się, czy jada się ryby z jeziora… Bo jeśli jest zanieczyszczone metalami ciężkimi, raczej się nie powinno. A ostatnio na obiad miałam zupę szczawiową, wiem, że jest ona również popularna w Polsce, ale u mnie w domu się nie jadało, więc to był mój pierwszy raz 😉

14.10.2008

Katia (ta Rosjanka, którą poznałam przez Andrew) zadzwoniła do mnie wieczorem i zapytała o moje zdrowie…

Ja: – W porządku, dzięki, a czemu dzwonisz?

Katia: – Nie jesteś chora?

Ja: Nie, czuję się świetnie, a co?

Katia: Słyszałam, że jesteś chora, więc postanowiłam zadzwonić.

Ja: – A od kogo to usłyszałaś?

Katia: – Od gospodyni Andrew.

Do tej pory nie wiem, dlaczego Andrew powiedział swojej gospodyni, że zarówno ja i Maria jesteśmy chore (przyznał się do tego, ale jakoś nie potrafił wyjaśnić przyczyny). Wydaje mi się po prostu, że jego poziom rosyjskiego jest dużo, dużo niższy niż on sam uważa… Kilka osób obecnie choruje, ale ja się do nich nie zaliczam. No ale czyż nie słodka ta Katiusza, że od razu zadzwoniła? 😉

13.10.2008

Już trzynasty, i dopiero trzynasty… Już poniedziałek, i dopiero poniedziałek… I jak to bywa w poniedziałki, Tim siedzi w Pinta Pub, jak to możliwe, że jeszcze mu się to nie znudziło? No ale są bez Nata, bo Nat w szpitalu, więc nikt ich przynajmniej nie będzie prześladował 😉

Dzisiaj podczas przerwy rozmowa zeszła na Pietrozawodsk i okazuje się, że wszystkim akurat obecnym przy rozmowie bardzo się tutaj podoba, że przywiązali się do tego miejsca i będą za nim tęsknić w drugim semestrze. Ja również w obecnej nie chwili nie odnoszę się ze zbytnią radością do mojego pobytu w Moskwie – gdy tylko sobie wyobrażę, że wszystko trzeba będzie robić od nowa… Podróż z Anglii, wiza i inne papierki, nowe mieszkanie, nowa gospodyni, nowe miejsce nauki, nowe miasto, nowi znajomi… Tyle zachodu, że aż mi się odechciewa, choć z drugiej strony to jest właśnie to, co lubię. Jednak teraz czuję to, co wszyscy inni – nie chcę stąd wyjeżdżać, przyzwyczaiłam się do życia tutaj. Z drugiej strony – jestem pewna, że całego roku nigdy bym tutaj nie wytrzymała 🙂 A najgorsze jest to, że przez ostatnie 4 tygodnie będzie nas w Pietrozawodsku tylko 11 osób… Nie będzie Marii, nie wiem, co będę bez niej robiła. Może spróbuję skupić się na dysertacji? 😉

Na reading week planuję wyjazd do St. Petersburga. Wiem, że część osób jedzie, ale nie wiem, czy mam ochotę jechać z całą grupą, zresztą nawet nie wiem, czy ktoś coś takiego zasugeruje, czy będzie kilka różnych grup. Raczej pojedziemy tylko z Marią, postanowiła mi towarzyszyć, choć i tak spędzi tam cały drugi semestr, hurra, nie ma to jak bezinteresowna przyjaźń 😉 Andrew, jak na dziwaka przystało, planuje zostać w Pietrozawodsku sam przez bite 9 dni, i wczoraj narzekał, jakie to będzie straszne. Ale kto mu do diabła każe tu zostać? Czasem jego problematyczna osobowość doprowadza mnie do szału. A wczoraj powiedział do mnie: „Paulina, wyglądasz na zestresowaną”, co było perfekcyjnym przykładem „projekcji” jego własnego stanu 🙂

Aha, powiadamiam Was, moi drodzy, że dostałam już swoją nową wielokrotną wizę, nie w paszporcie, tylko na papierze, jest to czwarty z kolei dokument po wizie, karcie migracyjnej, karcie rejestracyjnej i ubezpieczeniu, bez którego w Rosji nie można się obejść. Aha, no bo Grisza musiał nam w ogóle kupić nowe ubezpieczenie, ale jakimś cudem nie musimy za to zapłacić – zasady się zmieniły i nasze ubezpieczenie z Anglii jest obecnie bezwartościowe…

Joe dzisiaj oznajmił, że w drugim semestrze będzie w Pietrozawodsku nauczał angielskiego! Gdy pojedzie do domu (jest tutaj na 13-tygodni), zrobi kurs CELTA i wróci akurat na drugi semestr. Co za szczęściarz. Wpadł na to dopiero teraz, no ale dla niego nie jest za późno, bo w przeciwieństwie do nas nie musiał niczego wybierać na drugi semestr (reguły się różnią w zależności od uniwerku, a on jest z Oxfordu), obowiązkowe miał tylko te 13 tygodni, a my musieliśmy wszystko zorganizować sobie już pół roku temu, a jak wiadomo, załatwiać coś na odległość jest właściwie niemożliwością, zresztą Joe po prostu pogadał z naszym nauczycielem, Saszą Jakimowem i stąd się dowiedział, że w ogóle coś takiego jest możliwe. Gdybym zrobiła kurs CELTA w tamtym roku, to pewnie też mogłabym spróbować gdzieś nauczać w drugim semestrze, a tak to dupa, bo skąd wziąć na to teraz 900 funtów?

„Gdyby człowiek mógł odkryć taki stan rzeczy, w którym, pozostając w próżniactwie, czułby jednak, że jest pożyteczny i że spełnia swój obowiązek, to już odkryłby jedną stronę pierwotnej szczęśliwości.” Zgadzam się jak najbardziej, panie Tołstoj 😉

12.10.2008

Wczoraj był dzień oczekiwania. I to tak długiego, że dzień zdążył się skończyć. Miałam przyjść do Marii wieczorem, ale jej gospodyni nie było w domu, a lodówka pusta, więc Maria czekała… 19.00, 20.00, 21.00… Pomyślałam: dupa, już dzisiaj nigdzie nie wyjdziemy, jest późno. Zakopałam się w łóżku i zaczęłam oglądać film pożyczony od Rachel („Ararat”, polecam). 21.30 – nie chciało mi się wierzyć, że Maria nadal czeka. Pomyślałam, że na jej miejscu już dawno po prostu poszłabym kupić coś do jedzenia, albo zadzwoniłabym do gospodyni, żeby wiedzieć, gdzie w ogóle jest i czy wróci na noc. 22.00 – byłam wściekła, że Maria de facto zmarnowała nam wieczór i zastanawiałam się, dlaczego się nie odzywa. 22.30 – Maria przysłała smsa: „Odkryłam jajka, robię omlet. Wciąż masz ochotę na wódkę?” 23.00 – wykopałam się z łóżka i poszłam do Marii. Delikatne zdziwienie na licach Iry i Tomy, „nie wiem, o której wrócę.” 24.00 – dotarłyśmy do miasta ostatnim trolejbusem, nie wiem jak długo na niego czekałyśmy na przystanku, ale oszczędzanie to nasz priorytet, więc nie wzięłyśmy marszrutki. Dołączyłyśmy do Tima, Emmy i Megan w pubie „Beer Loga”. Pić zaczęłyśmy więc de facto w niedzielę 😉 Emma i Megan wkrótce się zmyły, a my o 3.00 przenieśliśmy się do Kiwacza, bo Beer Loga zamykali. W Kiwaczu spotkaliśmy jego stałego bywalcę – Adama – i Toma. Chyba działamy z Marią na ludzi odstraszająco, bo oni też się zmyli wkrótce po naszym przyjściu 😉 Ale był ku temu najwyższy czas, bo mieli już trudności w mówieniu. My zostaliśmy do 6.30. Wygląda na to, że Kiwacz jest otwarty 24/7. Na dodatek był pełen ludzi, niebywałe.

Notabene lodówka Marii wcale nie była pusta, sama widziałam. I nie mam pojęcia, dlaczego jajka znalazła dopiero po czterech godzinach od momentu, gdy zaczęła myśleć o obiedzie. Ale cóż, podziwiam jej stoicyzm i cierpliwość. A swoją drogą jej gospodyni, jeśli wiedziała, że wyjeżdża, powinna była jej zostawić przygotowany obiad.

Wstałam dzisiaj o 12.00 i zauważyłam z zachwytem, że rosyjski tryb życia świetnie na mnie wpływa: codzienne czytanie Tołstoja, koncert muzyki klasycznej w piątek i wczorajsza noc znacznie poprawiły mój nastrój, a szczęścia dopełniło dzisiejsze wspólne oglądanie gruzińskiego filmu, który pożyczył nam Grisza (jeden z wykładowców, jako już wspominałam), tym bardziej, że oglądaliśmy go u mnie, więc nie musiałam się ruszać z domu.

Bycie rosyjskim inteligentem bardzo mi się podoba.

Andrew dał mi „Mutual friends” Dickensa, a wcześniej jeszcze pożyczyłam od Marii eseje George’a Orwella, ale nie wiem, kiedy to wszystko przeczytam…

Jedna dziewczyna z drugiej grupy, której prawie nie znałam, rzuciła studia i wróciła do Anglii. Zaczęło się od tego, że już od jakiegoś czasu się nad tym zastanawiała, i do Rosji przyjechala kilka dni później od nas. W czasie studiów pracowała na pełen etat, więc sporo rzeczy poopuszczała i podobno czegoś tam jeszcze nie zaliczyła, więc wynika z tego, że w ogóle warunkowo była dopuszczona do trzeciego roku. Parę dni temu przyleciał do niej jej chłopak, a wrócili już razem. Niesamowite, zadać sobie tyle trudu, żeby przyjechać do Rosji, narazić się na takie koszty (już o samych studiach nie wspomnę, jakieś 7 tysięcy funtów w plecy), a potem wszystko rzucić w cholerę, na trzecim roku…

11.10.2008

Jak spędzamy weekendy? My z Marią staramy się osiągnąć nasz ideał, chcemy stać się rosyjską inteligencją, a więc przede wszystkim czytać poważną literaturę, chodzić na koncerty muzyki klasycznej i tonąć w morzu wódki… Normalniejsi z nas chodzą zaś na siłownię, na basen, na kręgle, nawet uczą się szkockich tańców. Ale przecież, takie rzeczy można robić gdzie indziej, a wódka już nigdy i nigdzie nie będzie taka tania… Aby wgłębić się w rosyjską kulturę, w rosyjską mentalność… Trzeba pić!

10.10.2008

Na zajęciach ze stranowiedzenia oglądaliśmy „Kukuszkę”, film w trzech językach: rosyjskim, fińskim i lapońskim. Cały żart zasadza się na tym, że trójka bohaterów ze sobą rozmawia, ale w ogóle siebie wzajemnie nie rozumieją. Niestety irytujący lektorodubbing (nie mogę przeboleć faktu, że nie można tu zdobyć filmów z napisami) naprawdę utrudniał zrozumienie. Wydaje mi się, że byłam jedyną osobą, która rozumiała większość dialogów, bo jako jedyna w grupie się śmiałam…

Właśnie wróciłam z filharmonii, byliśmy na koncercie. Marius Strawinski, dyrygent Karelskiej Państwowej Orkiestry, zaoferował Rachel (która go poznała po pierwszym koncercie, na którym byłyśmy) darmowe bilety, rozentuzjazmowana Rachel powiadomiła o tym dosłownie wszystkich, w rezultacie chciało przyjść 10 osób, a darmowych biletów udało się zdobyć tylko 4, więc sumie złożyliśmy się po 70 rubli od osoby na resztę biletów, normalnie bilet kosztowałby 100 rubli. Dzisiaj grali Richarda Straussa (nie, niestety nie „Also sprach Zarathustra” :)), a solistą był wiolonczelista z Moskwy, zamiast planowanego wiolonczelisty z Anglii – pewnie znowu Gruzja stanęła na przeszkodzie 😉 Naród rosyjski kocha muzykę klasyczną, kocha ją szczerze i namiętnie. Jeszcze nigdy nie widziałam tak rozentuzjazmowanej publiki, tak uważnie wsłuchującej się w każdą nutę i tak gorąco oklaskującej występ.

Andrew strasznie chciałby się dowiedzieć, co o nim piszę w swoim pamiętniku, myślę, że by się srodze zawiódł, bo go nie oszczędzam 😉 Jestem malkontentką z natury, ale tak naprawdę nikomu nie życzę źle, każdy ma wady, ja je po prostu komentuję 😉 Prawda, obsmarowałam równo wszystkich (oprócz Marii), ale Andrew sam nie robi nic innego, tylko obsmarowuje ludzi w grupie, co zresztą czyni w wyjątkowo wyrafinowany sposób, chętnie bym go zacytowała, ale jest to po prostu niemożliwe. Andrew potrafi świetnie bawić się językiem i używa bardzo wyszukanych słów, więc mimo, że rozumiem go doskonale, żałuję czasem, że angielski nie jest moim językiem ojczystym i nie mogę z nim konkurować w tej dyscyplinie, mielibyśmy ubaw 😉 Ale i tak należy on do bardzo skromnej grupy przedstawicieli płci męskiej, którzy chwalą mój intelekt i osobowość, a nie urodę… ;P

Po chwili zastanowienia: Andrew należy zarazem do całkiem sporej grupy przedstawicieli płci męskiej, którzy intelekt i osobowość kobiety oceniają na podstawie tego, jak wdzięcznie ona ich słucha, i czy śmieje się z ich dowcipów…

Dla odmiany Tim należy do grupy chłopców, którzy wciąż jeszcze dojrzewają, a ich zainteresowanie dziewczynkami objawia się tym, że im dokuczają i ciągną za warkocz (dobrze, że już nie mam warkocza… ale mam polski akcent).

11.10.2008

Jak spędzamy weekendy? My z Marią staramy się osiągnąć nasz ideał, chcemy stać się rosyjską inteligencją, a więc przede wszystkim czytać poważną literaturę, chodzić na koncerty muzyki klasycznej i tonąć w morzu wódki… Normalniejsi z nas chodzą zaś na siłownię, na basen, na kręgle, nawet uczą się szkockich tańców. Ale przecież, takie rzeczy można robić gdzie indziej, a wódka już nigdy i nigdzie nie będzie taka tania… Aby wgłębić się w rosyjską kulturę, w rosyjską mentalność… Trzeba pić!

9.10.2008

Dzisiaj rano szron na trawie i szokująca, bo tak nagła i bezwstydna nagość drzew, z których opadły już liście.

Od paru dni w Pietrozawodsku odbywa się jarmark, na którym sprzedają między innymi wszelkiej maści miody, a także napitki z miodu, jeden z nich nazywa się „miedowucha”. Wszystkich miodów można było próbować za darmo, z czego gorliwie skorzystaliśmy. Rozkosz. Dawno już nie jadłam dobrego miodu, jedyny jaki kupowałam, to najtańszy z Sainsbury…

Okazuje się, że Nat jest w szpitalu od tego momentu, kiedy przestał przychodzić na zajęcia, tj. od wtorku, i będzie tam musiał spędzić jeszcze parę dni. Zatruł się czymś, czym, nie wie nikt, nawet on sam. Prewencyjnie przetrzymają go razem aż 10 dni. Na dodatek aresztowano jego gospodarza, choć nie mam pojęcia, czy aresztowanie ma związek z całą sytuacją czy nie, tak czy inaczej podobno Nat po wyjściu ze szpitala będzie musiał zamieszkać z kimś innym, wielka szkoda, bo wiem, że się bardzo z Aleksiejem lubili. Ma pecha ten Nat, najpierw wzięto go za Gruzina i chciano pobić, potem go otruto, a na koniec aresztowano jego gospodarza… Spisek antygruziński?

Obejrzałam „Pożegnanie z Afryką”, które pożyczyła mi Rachel, to dopiero trzeci film (nie licząc tv), który obejrzałam od czasu przyjazdu (pierwszym były „Memoirs of a Geisha” i coś z Nicolasem Cage’em niewarte wymienienia). „Pożegnanie z Afryką” to standardowy wyciskacz łez, i ta Meryl Streep udająca duński akcent, śmieszność… I za to aż 7 Oskarów? (i dlaczego mimo zniesmaczenia jestem zawsze tak podatna na to wyciskanie?)