27.09.2008

Andrew: „Ważę 82.5 kg.”

Ja: „A ja prawie 60 kg.”

Andrew (tonem pocieszającym): „Nie wyglądasz grubo.”

Widocznie Andrew uważa, że 60 kg to dla dziewczyny bardzo dużo, ale nie szkodzi: jestem grubaską, ale tego nie widać ;D

Andrew miał jechać w ten weekend na daczę ze swoją gospodynią i Katią, dziewczyną, która kiedyś wynajmowała pokój u tejże gospodyni. Już od jakiegoś czasu kobieta ta próbuje doprowadzić do bliższej między nimi znajomości – zaprasza Katię regularnie i zmusza Andrew do siedzenia z nią we dwoje w pokoju. Niestety w całej miejscowości, gdzie znajduje się dacza, od bodajże tygodnia nie ma wody, więc wyjazd nie wypalił, tzn. gospodyni pojechała sama. W związku z tym Andrew uparł się, żeby iść na koncert, choć pewna byłam, że w sobotę koncertu nie ma – był wczoraj. Maria jednakże napisała mi wieczorem smsa, że jest o 13.00 i o 15.00, więc spotkaliśmy się o 12.00. Zdziwiłam się, że koncerty są tak wcześnie, ale gdy rzuciłam okiem na ulotkę, którą miała Maria, wszystko stało się jasne – były to koncerty dla dzieci. W związku z tym postanowiliśmy spróbować pojechać na północ od Pietrozawodska do małej wioseczki Sołomiennoje, gdzie znajduje się jakiś kościół na skale, ogród botaniczny i widok na Pietrozawodsk z przeciwnego brzegu. Podobno marszrutka nr 4 miała nas tam zabrać, choć Irina nie była pewna. Andrew też twierdził, że czwórka, a potem jeszcze upewniliśmy się na przystanku u pewnej pani. Ta dodała jednakowoż, że tylko niektóre marszrutki nr 4 tam jeżdżą. Rzeczywiście jeździ ich wiele i żadna na spisie nie miała tego miejsca. Nawet ta pani sama się dla nas spytała kierowcy jednej z tych marszrutek, i powiedział, że jego nie, ale niektóre jeżdżą. Po pół godzinie czekania zrezygnowaliśmy i poszliśmy do Andrew na herbatę i blina z toffee. Potem próbowaliśmy oglądać film, później telewizję, ale wszystko nas nudziło, więc po prostu przesiedziliśmy kilka godzin rozmawiając o wszystkim i o niczym. W końcu musiałam wrócić do domu na obiad ok. 18.00.

Obawiam się, że coraz więcej dni będzie podobnych do dzisiejszej soboty.

Porównując życie w Pietrozawodsku i Londynie zastanawiałam się, na czym polega urok Londynu. W końcu moje życie tam niewiele różniło się od obecnego – studiowałam, pracowałam, więc na przyjemności niewiele było czasu i przede wszystkim pieniędzy, niewiele wychodziłam. A jednak w Londynie jest inaczej, i nawet z pewną nostalgią wspominam duszne, przepełnione metro, tłoczne, ruchliwe ulice, i moje codzienne podróże z północy na południe i z powrotem. Było w tym jakieś życie, energia, wolność. Tutaj wszystko jest jakby lekko przymarłe, ospałe, ponurawe i blade. W Londynie ludzie są tak różnorodni i niezależnie od pory dnia i nocy tak wiele się dzieje, że nawet jeśli w twoim życiu dominuje monotonia, energia Londynu ci się udziela i nie pozwala zginąć.

Myślę jednak, że Londyn jest dobrym miejscem do życia tylko wtedy, kiedy można sobie pozwolić na rozrywki, które oferuje. Serce mi się ściska, kiedy myślę o tym, ile jest na wyciągnięcie mojej ręki, a zarazem tak daleko. I w sensie dosłownym – ludzie w Londynie mają do siebie daleko, co w sensie przenośnym utrudnia zbliżanie się. Myślę, że to miasto daje wspaniałe możliwości, ale zarazem potrafi zadusić, zabić, wyssać z ciebie całą energię. Jeśli ty nie potrafisz nim zawładnąć, ono pochłonie ciebie (czyż to nie przeczy trochę temu, co napisałam wyżej?). Daje możliwości zarobku, ale wysokie koszty życia powodują, że większość zarobionych pieniędzy wydaje się na podstawowe potrzeby.

26.09.2008

Dzisiaj nagły spadek temperatury – rano był tylko 1 stopień i szron na trawnikach, w ciągu dnia temperatura wzrosła do 8 stopni i tak ma być przez kolejne dni – średnio między 3 – 8 stopni. Teraz już rozumiem, czemu ostatnio czuję się taka zmęczona i codziennie drzemię po lekcjach – kto by wytrzymał takie skoki temperatur i ciśnienia 😉 Mamy dużo prac domowych zadanych na przyszły tydzień, ale zajmę się tym jutro. Doskwiera mi brak słownika, bo online nigdy nie mam czasu sprawdzić słówek, internet jest tak wolny. Sasza, nasz nauczyciel, dał mi skrakowany słownik Lingvo, ale nie można go zainstalować pod moją Vistą. Pieprzona Vista, dlaczego nie mam XP?

Na weekend nie mam żadnych planów. Dzisiaj jest domówka zorganizowana przez grupę fińsko-niemiecką, ale nie mam ochoty iść.

Swoją drogą okazuje się, że istnieje karelski język, który jest bardzo podobny do fińskiego, Andrew nawet w jednym muzeum dostał jakąś gazetę po karelsku, ale nie znam na ten temat więcej szczegółów… Spróbuję sprawdzić online.

Wczoraj, gdy kupiłam sobie buty, pudełko zobaczyła Irina, więc musiałam je jej pokazać, spodobały jej się bardzo i od razu zawołała Tamarę: „Toma, zobacz, jakie ładne buty kupiła sobie Paulina, ty też nie masz jesiennych butów, powinnaś je kupić.” Szczęka mi opadła. Dzisiaj Tamara przychodzi do domu… Z identycznymi butami. Nawet dostała zniżkę – spytano się jej, czy ma ulotkę sklepu – nie miała, ale i tak dostała – zapłaciła tylko 2550 rubli (no bo oczywiście, mnie jako obcokrajowca nawet nie spytano). Szlag mnie trafił (już nie mówię, że niejako poleciłam temu sklepowi klienta). Może jeszcze myślą, że razem pójdziemy na koncert w tych samych butach? Ja i sześćdziesięcioletnia siostra mojej gospodyni… Cudnie. Ahh, no bo właśnie, kupiły dla nas trzech bilety na koncert 2. października, z tego co widziałam na afiszach, zapowiada się ciekawie (Русская роговая капелла).

A wiecie, że ok. 2000 roku Putin przywrócił w Rosji komunistyczny hymn z 1944 r., zniesiony przez Jelcyna?

Myślę, że nigdy nie chciałabym zamieszkać w Rosji na stałe. Pozostawiając kwestię klimatu, zbyt wiele jest tu biurokracji i związanych z nią utrudnień. Naprawdę podziwiam obcokrajowców, którzy postanowili tu zamieszkać, tak jak na przykład Zahra. Samo przedłużanie w nieskończoność wizy doprowadziłoby mnie do szału 😉 Poza tym te odległości też są przerażające – wszędzie tak daleko, a podróżowanie za granicę z tego powodu jest bardzo drogie. Zawsze narzekałam, że ze Słupska mam wszędzie w Polsce tak daleko, ale teraz rozumiem, że wcale nie jest tak źle. Natomiast chętnie bym Rosję dokładniej zwiedziła, jest coś nęcącego w tym niezmierzonym bezkresie, który oglądałam ostatnio na mapie… Chciałabym pojechać koleją transsyberyjską aż do Władywostoku, zobaczyć jezioro Bajkał, Kamczatkę, regiony sąsiadujące z Morzem Czarnym.

A z jedzenia brakuje mi jeszcze pizzy 🙂 Za to widziałam w lodówce wodorosty, tzn. morską kapustę, i jakąś rybę wędzoną, czyżby Irina odgadła moje najskrytsze pragnienia? 😉

Dzisiaj weszłam na stronę literatura.net.pl, z której ściągnęłam kiedyś swoje e-booki i okazuje się, że nadal mają dużo darmowych e-booków, więc mogę regularnie sobie coś ściągać.

25.09.2008

Nadal jest bardzo ciepło, nadal można chodzić bez kurtki. W uniwersytecie zaczęli już grzać, więc tam też już nie marznę.

Dzisiaj w bibliotece był „dzień sanitarny”, więc nie mogłam skorzystać z komputera. Ciekawe, po co zamykają bibliotekę na cały dzień – czyżby odkurzali każdą książkę po kolei? Grisza pokazał nam jeszcze jedno pomieszczenie, w którym jest dosyć dużo komputerów, ale prowadzone są tam zajęcia, dzisiaj zaczynały się o 13.30, więc mogłam spędzić przy komputerze tylko 20 minut, bo przyszłam o 13.10.

Dzisiaj poszliśmy do jednego z chramów, wcześniej byliśmy w chramie Aleksandra Niewskiego. Bardzo się zdziwiłam, że w cerkwi podczas mszy trzeba stać, bo o ile pamiętam, w Bytowie w cerkwi były ławki. Kobiety przy wejściu do cerkwi muszą owinąć głowę chustą lub szalem, jeśli nie mają swojej, zawsze u wejścia wisi kilka. Zauważyłam też, że na jednym stoliku leżało jedzenie, ciekawa jestem, czy wierni przynoszą je dla biednych?

Wracając do rosyjskiego jedzenia, w rosyjskich sklepach zwróciła również moją uwagę różnorodność pieczywa, mają też dużo ciekawych słodyczy – widziałam różne rodzaje chałwy, coś w rodzaju krówek, a dzisiaj kupiłyśmy sobie z Marią słonecznik podobnie zrobiony jak u nas sezam w sezamkach. W ogóle nasion można tutaj kupić różnych bardzo tanio (w przeciwieństwie do Londynu).

Kupiłam buty, o których wspominałam. Wyglądają na bardzo solidnie wykonane, mają mocną, antypoślizgową podeszwę, takie turbotenisówki – tj. wyglądają jak trampki, tylko są grubsze i cieplejsze, no i ponad kostkę, niestety według oznakowania nie są ze skóry (bo o ile pamiętam romb oznacza materiały sztuczne), choć tak wyglądają (nawet Ira myśli, że są, a starsi ludzie na ogół rozpoznają skórę bezbłędnie), ale za to w środku mają „ocieplinę z czystej żywej wełny”, jak zapewnia informacja w kilku językach. Zapewne „żywa” wełna oznacza, że owcy nie zamordowano podczas procesu strzyżenia 😉

Czego mi jeszcze brakuje? Soku pomarańczowego. Chyba nie wytrzymam i sobie kupię. Jak już wspominałam, moje gospodynie piją wyłącznie herbatę – przynajmniej w mojej obecności. Na początku kupowałam sobie w związku z tym wodę mineralną, ale było mi ciężko raz na trzy dni wozić do domu dwulitrowe butelki, więc poprosiłam Irinę o sok. No i mogę pić ile chcę soku, tylko że zrobionego przez nią z owoców, które wyglądają jak borówki – jest bardzo dobry, i bardzo się cieszę, w Londynie za takie „organiczne” produkty zapłaciłabym fortunę. Ale jednak, jak już wspominałam, przydałoby się trochę urozmaicenia. Może kiedyś otworzy mi chociaż dla odmiany kompot agrestowy… Zauważyłam zresztą, że wiele osób ma ten dylemat co ja – niby mamy prawo żądać czego chcemy do jedzenia (w granicach zdrowego rozsądku), ale nikt nie chce urazić swojej gospodyni. No a gdy moja gospodyni się mnie pyta: czy się najadłam i czy mi smakowało, to oczywiście, odpowiedź jest twierdząca. Tylko, że ona nigdy się nie spyta, czy mam na coś szczególnego ochotę… I w tym problem. Tylko gdy przyjechałam, pytała się mnie, co chcę jadać na śniadanie, ale trudno było mi wtedy odpowiedzieć, bo ledwo co zakończyłam swoją trzydniową odyseję i marzyłam wyłącznie o łóżku. Pamiętam, że pytała się kilkakrotnie, czy lubię muesli, na co odpowiadałam, że tak, ale nie zaserwowała mi go ani razu 😐 Tylko płatki kukurydziane, a to nie to samo. Generalnie i tak śniadania mam urozmaicone, tylko jakoś tak we wszystkim jestem przyzwyczajona do swobody w wybieraniu, na co mam ochotę, a tutaj nie mam możliwości wyboru. Tak więc nie za bardzo nie nadaję się do mieszkania „na stancji.” Tak samo np. jeśli chodzi o pranie. Wolę sama sobie zrobić pranie i wtedy, kiedy chcę. Gdy poprosiłam Irinę, żeby zrobić pranie w piątek, bo mi sie kończyła czysta bielizna, powiedziała, że lepiej będzie w sobotę, na co się zgodziłam, ale ostatecznie zrobiła je w niedzielę, przez co musiałam chodzić w kostiumie kąpielowym, bo wszystko było brudne! Nie lubię takich sytuacji. I jeszcze nie wiem w ilu stopniach mi wyprała ciuchy, bo część się pofarbowała, a z tylnych kieszeni moich dżinsów poodpadała połowa świecidełek, przez co bardzo głupio wyglądają. W ogóle dzisiaj zgodnie stwierdziliśmy podczas rozmowy z Andrew i Marią, że pewne wyznaczone nam zasady współżycia są idiotyczne, np. fakt, że o pozwolenie na pranie powinniśmy się pytać, powinniśmy zaproponować zapłacenie za zużyty proszek, oraz nie powinniśmy prać częściej niż raz na tydzień. Zważywszy, że proszek do prania można dostać już za 40 rubli, jest moim zdaniem śmieszne, żebyśmy mieli dopłacać, skoro płacimy aż 10 000 rubli miesięcznie. Ja zresztą niczego takiego Irinie nie proponowałam, a ona też nic nie mówiła, ale za to Andrew musiał sobie kupić swój własny proszek. Poza tym 10 000 rubli to naprawdę duże pieniądze – tyle wynosi np. pensja konduktorki w trolejbusie (widziałam ogłoszenie), a niektórzy ludzie zarabiają mniej. Niestety wynajęcie sobie pokoju samodzielnie byłoby bardzo trudne, bo Pietrozawodsk to nie Londyn i rzadko wynajmuje się pokoje na tak „krótkie” okresy, tj. 3-4 miesiące, poza tym nie jest możliwe zrobienie tego z góry, więc i tak pierwszy miesiąc trzeba mieszkać na stancji, a potem już zostają tylko 2-3 miesiące pobytu, i wychodzi na to, że szkoda zachodu. Tak więc generalnie zaoszczędzić nie można. Przy czym Rosja zaiste nie jest taka tania jak się weźmie pod uwagę fakt, że inflacja jest olbrzymia, i rok temu studenci za zakwaterowanie z wyżywieniem płacili tylko 7000 rubli, a funt był po 47 rubli (obecnie po 43). Łatwo policzyć, że miesięczny koszt pobytu wynosił 149 funtów, a obecnie 233! Ceny są takie jak w Polsce, niewiele jest rzeczy tańszych – głównie alkohol (choć nie w pubach!) i papierosy. Ceny zimowych płaszczy i butów zaskoczyły nawet Anglików – także tak naprawdę nie ma znaczenia, gdzie je się kupi, myśleliśmy, że jak to będzie Pietrozawodsk, to będzie taniej, ale to nieprawda – jest drogo, a wybór o wiele gorszy, więc bardzo cieszę się, że udało mi się dostać normalne buty.

Przeczytałam „Wiosenne wody” Turgieniewa. Nie podobały mi się zbytnio.

24.09.2008

Za przedłużenie wizy i zmienienie jej na wielokrotną trzeba zapłacić 400 rubli. Czyli razem koszty związane z tym doszły do 1000 rubli (~100 zł). Swoją drogą nie wiem dlaczego zmiana jej na wielokrotną jest konieczna – może robi się to automatycznie przy przedłużeniu, nie wiem. Przy czym Grisza powiedział, że ma nadzieję, że wizy przyjdą przed naszymi wakacjami (tj. 1. listopada), ale nie może tego w żaden w sposób zagwarantować… Więc jeśli ktoś planuje wycieczkę zagraniczną na ten okres, to dużo ryzykuje.

Wczoraj przeczytałam „Germinal” Zoli, a dzisiaj „Zbrodnie miłości” markiza de Sade, jak tak dalej pójdzie, to nie na długo starczą mi te e-booki. Nawet przez to nie robiłam rosyjskiego ani prac domowych – zresztą nigdy nie chce mi się ich robić, za bardzo mi to przypomina szkołę, codziennie coś zadane do domu!

A tak poza tym jak wygląda mój przeciętny dzień? Wstaję przed 8.00, śniadanie jem o 8.30, o 9.15 wychodzę na zajęcia, które zaczynają się o 9.45, a kończą o 13.00. Potem próbuję szczęścia z internetem w bibliotece, jak się udaje, to siedzę tyle, ile się da – czyli jeśli komputery są zajęte, to jest limit 1.5h, ale jeśli jest pusto, można siedzieć, ile się chce, najdłużej siedziałam 5h. Czasem idziemy się po prostu gdzieś przejść, po sklepach, kafejkach, muzeach (byliśmy już w czterech i w akwarium, ale godne uwagi było tylko to pierwsze, o którym wspominałam na samym początku), wzdłuż jeziora; na ogół w domu jestem najpóźniej o 17.00, obiad jem ok. 18.00-19.00, poza tym czytam, robię rosyjski, słucham muzyki, i oglądam rosyjską telewizję – ostatnio codziennie o 21.30 serial o Galinie Breżniew. (Jest bardzo ciekawy, choć mógłby być trochę lepiej zrobiony. Drażnią takie małe szczegóły techniczne, jak np. złe podłożenie dźwięku – usta ruszają się inaczej u aktorów, a co innego się słyszy, albo np. fakt, że Breżniewa grało dwóch zupełnie do siebie niepodobnych kolesi – jeden młodego, a drugi starszego, to samo z Galiną. To już lepiej by było, gdyby po prostu ich ucharakteryzowali na starszych.) Kładę się spać czasem już o 23.00, ostatnio o północy. Takie spokojne życie 😉

Czego mi brakuje? Jeśli chodzi o jedzenie, tak naprawdę niczego, choć czasem gdy zachodzę do spożywczaków, żałuję, że Irina nie kupuje mi bardziej różnorodnego jedzenia – zresztą na monotonię diety narzeka wiele osób. Ile w końcu można jeść twarogu? 😉 Ciekawi mnie wiele rosyjskich produktów, których nie ma w Polsce, ale żal mi kupować je samej. Np. widziałam wodorosty robione na różne ciekawe sposoby (dotychczas jadłam tylko „po chińsku”, na słodko), różne rybne koreczki (jednych z nich spróbowałam u Betty, były pyszne), różne mleczne wyroby, np. kefiry. Z tego próbowałam „tan”, tj. solony gazowany napój mleczny, podobny w smaku do tureckiego ayranu, jak dla mnie trochę to za słone, ale orzeźwiające. Jest też sguszczonka, podobna do karmelu, jadłam z blinem raz. Rosjanie jedzą też naleśniki z mlekiem skondensowanym, nigdy nie wpadłabym na taki tani i prosty deser ;D A Andrew, który jest strasznym żarłokiem, kupił sobie całą puszkę takiego mleka, bo tak mu zasmakowało, i zjadł je samo, bez niczego. Przy czym jego angielska mentalność uczyniła z faktu zakupienia tejże puszki niemały problem – otóż wstydził on się tego, co pomyśli o nim jego gospodyni, a musiał przecież w jakiś sposób zdobyć otwieracz do puszek. Zarówno grzebanie jej po szufladach i skrywanie się potem z mlekiem w pokoju, jak i pytanie się jej otwarcie, wydały mu się nie do wykonania. Ahh, cóż za dylemat. Myślę, że mimo wszystko musi być bardzo szczęśliwy, że tylko za 21 rubli może teraz się nażreć do syta. Zaczyna mnie irytować coraz bardziej jego skąpstwo, szczególnie, że zawsze kończy się to tak, że postanawia kupić sobie tylko jakąś jedną bułeczkę, żeby mało wydać, po 5 minutach jest głodny, więc zatrzymujemy się w kolejnym sklepie, gdzie dokupuje sobie jakiś przysmak, po kolejnych 15 minutach zaciąga nas do kolejnego sklepu, a na koniec jeszcze żebrze u Marii o kostkę czekolady, bo jemu żal kupić sobie całą czekoladę! Nota bene ciekawa rzecz – Maria ma mało kasy z własnego wyboru – po prostu wzięła mniejszy kredyt (studencki) niż mogła, bo mówi, że nie chce być po ukończeniu studiów po uszy w długach. Co jest jeszcze ciekawsze, myślę, że jej rodzice mogliby spokojnie wesprzeć ją finansowo, ale może te kredyty studenckie mają być jednym z elementów usamodzielnienia się młodych ludzi. A może jej rodzice dają jej jakąś kasę oprócz kredytu, nie pytałam się jej. Jeśli chodzi o resztę ludzi, trudno oceniać, w jakiej są sytuacji finansowej, bo generalnie wszyscy dostali kredyty i mają kasy w bród (oprócz mnie, obywatelki Polski).

23.09.2008

Wow, dzisiaj było tak ciepło i słonecznie, że chodziłam bez kurtki.

Zimowe buty i płaszcze są tak drogie, że żeby to nadrobić, nie powinnam przez 2 miesiące wydać ani grosza. Znalazłam bardzo fajne buty za 2800 rubli, i chyba je wezmę, lepsze to niż beznadziejne buty za 2000 rubli. Przynajmniej będę mogła je nosić także w Polsce, już od dawna nie miałam porządnych zimowych butów. Postanowiłam, że do końca miesiąca nie wydam już ani kopiejki, nie licząc oczywiście butów, bo wydatki już przekroczyły w tym miesiącu 15 000 rubli, a ja raczej jestem nastawiona na wydawanie nie więcej niż 13 000 miesięcznie. Co oznacza, że jestem na przymusowej diecie, bo mogę jeść tylko to, co dostanę w domu, ale dla mnie to bardzo dobrze, bo waga wskazuje 59 kg, więc na brak zbędnych kilogramów nie narzekam i z przyjemnością się ich pozbędę (raz zostałam zważona przez pielęgniarkę w Londynie, i wtedy ważyłam 57!)

Dzisiaj na śniadanie miałam „syrniki”, wygląda na to, że jest to kolejne danie prawie wyłącznie z twarogu (placki z twarogu – wystarczy dodać jajko, trochę mąki, cukier i gotowe) i je się je… oczywiście ze śmietaną. A do herbaty po kolacji tym razem było warienie z malin… Trudno opisać rozkosz podniebienia, której doznałam. Irina, jak już pewnie wspominałam, nigdy nie gotuje ani nie smaży owoców, tylko dodaje cukru, więc de facto nie jest to warienie 🙂

Przy okazji rozmowy Iry z sąsiadką dowiedziałam się, że zarówno ona, jak i Toma, robią sobie dwa razy w miesiącu manikiur u manikiurzystki. Przy czym usprawiedliwiła się tym, że same nie potrafią sobie robić. Pierwsze słyszę, żeby ktoś nie umiał sobie obciąć i spiłować paznokci (bo nie miała żadnego lakieru ani nic w tym stylu), na dodatek córki komunisty??

22.09.2008

Zapomniałam dodać, że przez ostatni tydzień znowu było bardzo ciepło, temperatura nie spadała poniżej 10 stopni i wzrastała aż do 17, także przez jakiś czas znowu nie muszę nosić rękawiczek 😉 Dzień nadal jest bardzo długi, ciemno się robi koło 20.00.

Trzeci tydzień zajęć. Dzisiaj Joe stwierdził, że mamy wszyscy syndrom trzeciego tygodnia. A potem pewnie będzie czwartego, piątego i tak dalej… 😉 Objawia się on zniechęceniem i znudzeniem zajęciami, choć tak naprawdę są naprawdę ciekawe i dobrze skonstruowane. Ale na Boga – tyle rosyjskiego, kto by to wytrzymał 😉

Kolejna znudzona pracownica ucięła sobie ze mną pogawędkę – tym razem nie w muzeum, lecz w bibliotece, gdzie chodzę na internet (sekretny pokój 153). Pytała się o naszą grupę – skąd jesteśmy, jak długo tutaj będziemy etc. À propos: Grisza pokazał Rachel ten pokój. Miałam ochotę go zlinczować. Ale póki co nieźle sobie radzę – spędziłam przez te 3 tygodnie tylko 3h w płatnej kafejce. Może nie wygląda to aż tak wspaniale w świetle faktu, że całkowita liczba godzin spędzonych online w ciągu tych 3 tygodni wynosi nie więcej niż 15h. Pomyśleć, że kiedyś było to przeciętnie 3h dziennie! A jeszcze jakby uwzględnić fakt, że mam prędkość modemową, to online tak naprawdę niewiele robię – pół godziny zajmuje samo sprawdzenie i uporządkowanie poczty. Czuję się jak alkoholik, któremu pozwolono pić wódkę przez poidełko dla chomików…

Podoba mi się nasza nauczycielka Marina Borisowna. Zna chyba każdą książkę, każdy film, każdego artystę. Zresztą, mówiła, że właściwie nic innego w życiu nie lubi robić – tylko czytać.

21.09.2008

Oglądając zdjęcia na komputerze (taa, mam teraz dużo czasu na wspomnienia i myślenie o przeszłości ;)) pomyślałam, że moje życie można podzielić na dwie ery: era przed Kamilem i era Kamila 🙂

A przeglądając pozostałe pliki na moim komputerze (taa, mam mnóstwo czasu na robienie porządku na dysku) odkryłam, że mam aż 11 e-booków!!! Hurra!!!! Jedenaście książek do przeczytania PO POLSKU (jak ja tęsknię za ojczystym językiem!), w tym takie kobyły jak „Wojna i pokój”, więc mam co czytać przez cały mój pobyt tutaj!!!!!!!!!

Poza tym, może uda mi się dostać pracę! Kamil wczoraj zadzwonił i powiedział, że napisał do tłumaczki, z której usług korzystał kiedyś w Toruniu i zatrudniła go jako swojego podwykonawcę. Więc ja też mogłabym spróbować, i to by oznaczało, że mogłabym pracować będąc gdziekolwiek!!!!!! Byłyby to co prawda małe pieniądze, ale ważniejsze nawet dla mnie jest to, że miałabym już jakąś praktykę w tłumaczeniach. Kamil, jesteś geniuszem!!!!!!!!!! :*********** Już nie mówiąc o tym, że Kamil dostał Bardzo Dobrze Płatną Pracę na swoim uniwerku. Czyż on nie jest niesamowity? Zaczynam popadać w kompleksy. No i patrzcie, ledwo wyjechałam, i jak dobrze zaczął sobie od razu beze mnie radzić 😉

A wczoraj było wniebogłospicie (Jerofiejew: jestem człowiekiem wniebogłospijącym), i pijackie wyznania miłosne między mną i Marią zakończone zaprosinami do Manchesteru. Piłyśmy ukraińską wódkę z miodem i chilli, ale nie była zbyt dobra. A potem spotkałyśmy się z resztą towarzystwa w Kiwaczu (café – pubie).

Wcześniej – wycieczka do Kiwacza, rezerwatu przyrody znajdującego się ok. 80 km od Pietrozawodska. Piękny wodospad, piękne zdjęcia. Jestem od wczoraj osobistym fotografem Marii (bo nie mogę niestety fotografować siebie samej, więc ona jest moim alter ego). Wodospad Kiwacz ma 11 metrów wysokości i jest drugi w Europie pod względem wielkości wodospadem równinnym. Nazwa pochodzi od fińskiego słowa „kiivas” – potężny, porywczy.

Dzisiaj jadłam domowej roboty kisiel – pycha. Nie wiedziałam, że robi się go przy pomocy krochmalu. Barszcz robiony przez Irę przypomina mi ten ze szkolnej stołówki, bo też jest ze śmietaną i bardzo łagodny w smaku, ja wolę bardziej pikantną wersję.

Dzisiaj Betty miała urodziny i stawiłyśmy się u niej w domu na herbatę i ciasto. Właściwie darmowe jedzenie było jedynym powodem, dla którego pojechałyśmy, bo nie chciało nam się ruszać tyłków z domu po wczorajszej imprezie. Jak egoistycznie 😉

Przeczytałam prawie połowę „Germinalu” (1885) Zoli, opis życia górników bardzo przypomina mi „Matkę” Gorkiego.

To zabawne, że poziom dobrobytu można ocenić na podstawie jakości najtańszego papieru toaletowego – w Rosji szara, cienki i szorstki, w Polsce szary aczkolwiek miękki, a w Wielkiej Brytanii śnieżnobiały i jedwabiście miękki 😉

19.09.2008

Kolejna porażka. Pojechaliśmy dzisiaj zrobić test na HIV i połowa osób nie miała paszportów, tylko kopie, w związku z czym testu nie mogła zrobić. A przecież sama kilkanaście stron wyżej pisałam, że w Rosji niczego bez paszportu zrobić nie można, więc dlaczego swojego nie wzięłam? Po pierwsze dlatego, że nie powiedziano, żebyśmy je wzięli, a ja wciąż zapominam, że żyję w ROSJI, po drugie, myślałam o tym rano, ale potem zapomniałam. Jeśli za ten test i tak się płaci od razu, to po co jeszcze konieczność posiadania paszportu? Bo mogłabym, dowiedziawszy się, że mam AIDS, skrywać się pod fałszywym nazwiskiem i zarażać biednych, nieświadomych niczego Rosjan (zakładając, że moja kopia paszportu byłaby fałszywką)? 🙂 Oj tak, o niczym innym nie marzę, jak tylko chodzić do łóżka z hordami Rosjan, hehe. Szczególnie, że to raczej oni wówczas by mnie zarazili AIDS. Tak więc, musimy jechać jeszcze raz w poniedziałek, tym razem o 8.30 rano, żeby zdążyć przed zajęciami (bo dzisiaj pojechaliśmy w czasie pierwszych zajęć). Myślę, że naprawdę o wiele lepiej by było, gdyby UCL pozwalał swoim studentom na pobyt 13-tygodniowy, wtedy tego wszystkiego by nie było (test jest potrzebny tylko tym, którzy zostają na 18 tygodni).

Ciekawe, jak szybko formują się „grupy towarzyskie”, właściwie już po pierwszym tygodniu każdy znalazł się w jakiejś grupie. Każdy też dostał jakąś rolę, np. Haklak, Koreańczyk, jest grupowym odludkiem, z nikim nie rozmawia i nie okazuje żadnej potrzeby interakcji z kimkolwiek. Do tego stopnia zresztą, że zapomniał o teście na HIV (gdyby z kimkolwiek rozmawiał o tym, na pewno by pamiętał, że trzeba iść) i musieliśmy dzisiaj na niego czekać. Z Andrew wszyscy się śmieją, głównie za plecami, ale też prosto w twarz, czego nie cierpię. Głównie dlatego, że jest strasznym mądralą, i o ile wiedza sama w sobie niczym złym nie jest, to chwalenie się nią na prawo i lewo bardzo irytuje. Ja np. usłyszałam od niego trzy razy w ciągu dwóch dni, że jest świetny z gramatyki i zajęcia w jego grupie są dla niego za proste. Myślę, że Andrew powinien siebie nagrać na dyktafon i posłuchać, jak mówi po rosyjsku. Ma niestety akcent najgorszy ze wszystkich, żadne słowo nie brzmi tak, jak powinno, a gramatykę to on można zna w teorii, ale w praktyce nie potrafi jej zastosować. Poza tym przez pierwsze kilka dni autentycznie przeżywał fakt, że znalazł się w niższej grupie – o ile nie mam nic przeciwko ambitnym ludziom, to już takie zaślepienie jest po prostu śmieszne. Do pięt nie dorasta ani mnie, ani np. kolesiom z Oxfordu. Potrzebuje jeszcze wielu lat nauki… Prym w wyśmiewaniu Andrew wiedzie Tim i jego naśladowca-pajac Tom (czyż ich imiona nie pasują do ich osobowości?). Tim myśli, że jest najbardziej fantastycznym i zabawnym kolesiem na całej kuli ziemskiej, i mówi bardzo głośno, żeby zawsze wszyscy usłyszeli jego superprzezabawne dowcipy. Choć ma niewiele do powiedzenia, bo jego rosyjski jest bardzo słaby, jest bardzo aktywny na zajęciach – oczywiście większość to bełkot, bo nie potrafi po rosyjsku złożyć jednego zdania do kupy. Ciesze się, że nie mam już z nim zajęć, jest w niższej grupie. Ja dla odmiany czuję się, jakbym powróciła do czasów podstawówki – jestem TĄ najlepszą z rosyjskiego i nikt nie myśli o mnie w żadnym innym kontekście. Poza tym moja gosposia organizuje wycieczki, pracuje tam, gdzie ja się uczę, i mnie przypadło zbierać kasę na wycieczkę do Kiwacza, i to ja jestem punktem informacyjnym na temat tych wycieczek. Tak więc generalnie jestem pożyteczna, ale żadnych funkcji towarzyskich nie pełnię 😉

Maria ma fantastyczną spódnicę, którą sama zrobiła z… krawatów. Muszę koniecznie zrobić jej zdjęcie. Czasami znowu przypomina mi Martę. Zdziwiłam się, kiedy powiedziała, że specjalnie wybrała Pietrozawodsk, bo chciała poznać nowych ludzi (jest tutaj jedyna z Manchesteru), choć mogła pojechać ze znajomymi do St. Petersburga. Zdziwiło mnie dlatego, że nie wygląda na bardzo towarzyską, jest podobna do mnie. Prawie z nikim nie rozmawia, co najwyżej z Andrew i ze mną, nawet nie zna jeszcze imion wszystkich ludzi w grupie. A to, że rozmawia ze mną, to raczej efekt tego, że ja cały czas gdzieś ją wyciągałam, tak że zaczęłyśmy często razem gdzieś chodzić po zajęciach (z nieodłącznym Andrew). Poza tym mieszkamy na tej samej ulicy, więc często razem wracamy do domu i mamy okazję porozmawiać, więc nasze rozmowy szybko wyszły poza schemat: hej, z jakiego jesteś uniwerku, co studiujesz, skąd jesteś, z kim mieszkasz, gdzie mieszkasz, jak ci się podoba, aha, fajnie. Nie chcę znowu zwalać na Anglików, ale po raz kolejny mam wrażenie, że powtarza się sytuacja z UCL: ci ludzie nie potrafią wyjść poza small talk, rozmowa nigdy nie znajduje przedłużenia, dlatego szybko formują się grupy, bo w tych grupach się już znają i mogą rozmawiać o czymś więcej. Co powoduje, że jeśliby spróbować się dostać do takiej grupy, trudno znaleźć punkt zahaczenia: przypadkowa rozmowa, do której spróbujesz się przyłączyć, będzie o czymś, o czym ty nie masz zielonego pojęcia.

Ale ja stawiam na jakość, a nie na ilość, dlatego nie zapisuję się do żadnej grupy. Wolę poznać dobrze jedną osobę, niż powierzchownie kilkanaście.

Chyba się starzeję, bo pokochałam gorzką czekoladę. Zaczęło się od gorzkiej czekolady Lindta z chilli. Tutaj zakochałam się w gorzkiej czekoladzie z mielonymi ziarnami kawy firmy Pobieda. Chyba będę musiała sobie kupić zapas do Londynu, bo tam takiej nigdy nie widziałam 😉

Wódki są nieprzyzwoicie tanie – z tego co widziałam, średnio 100 rubli za pół litra. Widziałam też parę lokalnych specjałów, na pewno coś przywiozę ze sobą (np. wódka z czosnkiem i papryką, karelski balsam).

18.09.2008

Co za zdzierstwo, co za idiotyzm… Rosyjska biurokracja doprowadza mnie do białej gorączki. W sierpniu, wysyłając podanie o wizę, musiałam dołączyć do niego test na HIV. Teraz, żeby zmienić tę wizę z jednokrotnej na wielokrotną (bo oczywiście nie można od razu dostać wielokrotnej, to byłoby zbyt proste), musimy sobie zrobić ten test jeszcze raz, tutaj w Rosji. I kosztować nas ta wątpliwa przyjemność będzie 510 rubli (~51 zł). Nieświadomych uświadamiam, że w Anglii ten test był ZA DARMO.

Babki po rosyjsku wcale nie znaczy „kobiety”, tylko… pieniądze 🙂

Parę dni temu oglądałam „Пусть говорят” („Pust’ goworiat”), odpowiednik „Rozmów w toku”, i rosyjskim urozmaiceniem jest obecność w studiu pisarzy, reżyserów, bohaterów rosyjskich reality show, polityków, lekarzy etc., w celu wypowiedzenia się na temat problemów głównych bohaterów programu, tj. np. kobiet, którym brak biustu rujnuje życie; dzieci, które nienawidzą własnych rodziców; dawców spermy, którzy teraz muszą płacić alimenty na swoje dzieci etc. I w programie, który oglądałam, gościem był… Dmitrij Astrahan (Дмитрий Астрахан)! Dla niewiedzących, on wyreżyserował jeden z moich ulubionych rosyjskich filmów, „Всё будет хорошо” („Wszystko będzie dobrze”, niestety raczej trudny do zdobycia w Polsce). Trzeba przyznać, że jego aparycja natychmiast nasuwa skojarzenie ze słowem „komedia”, wygląda jak… błazen 🙂

17.09.2008

Kolejna porażka. Najciekawiej dla nas brzmiący wykład: rosyjski folklor, został odwołany (a miał być i wczoraj, i dzisiaj), bo wykładowca zachorował. Piękny start. Jest środek tygodnia, a ja jeszcze nie byłam de facto na żadnym wykładzie.

Andrew jednak nie jest tak mądry, jak myślałam. Powiedziałabym, że brak mu mądrości życiowej, zaiste włada jedynie wiedzą encyklopedyczną. Wczoraj próbował udowodnić mnie i Marii, że w Anglii nie ma biednych ludzi. W porównaniu z Indiami i Afryką. Oczywiście, że w TAKIM porównaniu nie. Bo nawet bezdomni dostają zupę od organizacji charytatywnych. Przypomniało mi się, że Paweł Czerwiński znał podobny przypadek – jego znajoma z bogatej rodziny, Polka, myślała, że w Polsce nie ma biednych ludzi. To jeszcze zabawniejsze 🙂 A jeszcze bardziej poraziła mnie wiara Andrew w system – nawet jeśli są biedni w Anglii, to system przecież im pomaga, przecież są zasiłki i wszystko tak sprawnie działa etc. Boże drogi. Andrew to czystej krwi burżuj – wystarczy posłuchać, jak się zachwyca spinkami do mankietów i gotów jest na nie wydać setki funtów, a próbuje oszczędzać 15 pensów na jedzeniu. Albo jak opowiada, że żeby otworzyć konto w banku, poszedł tam ubrany w garnitur i pod krawatem, bo… lepiej ubranych ludzi lepiej się traktuje. Pośrednio tak, ale niestety ja nawet gdybym poszła w mini do mojego banku, to niczego bym nie osiągnęła, bo bardziej od wyglądu liczy się rzeczywisty stan konta. Poza tym ja o fakcie, że ludzi z kasą traktuje się lepiej, mówię z irytacją, a jemu to się autentycznie podoba. No cóż, on jest po drugiej stronie barykady. Ciekawe, Andrew, czy chciałbyś przeczytać, co ja o Tobie napisałam w swoim pamiętniku 🙂

Była porażka, ale był i sukces. Udało mi się odnaleźć tajemniczy pokój o numerze 153, w którym mieści się biblioteka wydziału języków obcych. Po tygodniach zakradania się i wyścigów do komputerów w głównej bibliotece, udało mi się pokonać Rachel, która odeszła z kwitkiem (bo ona nie wie, gdzie 153 jest, pssst), a ja dostałam komputer na… cały dzień ;D Mam nadzieje, że jeszcze długo moje drogie przyjaciółki Angielki nie znajdą tego pokoju (wiem, że już szukały – bez powodzenia ;D) – wtedy już nie będzie tak różowo, bo tam są tylko 3 komputery. Siedziałam tam 5h i w tym czasie przyszły tylko… dwie osoby ;D W końcu wysłałam swój pamiętnik do kilku osób, odpisałam na wiadomości, i zamieściłam zdjęcia online. Niestety w bibliotece było zimno jak w lodówce, pod koniec czułam się jak bryła lodu i z trudem naciskałam klawisze przemarzłymi palcami. Mam nadzieję, że na uniwerku też w końcu zaczną grzać… Bo inaczej się rozchoruję.

Internet tak mnie wciągnął, że zapomniałam pójść na wykład o historii języka o 15.15 :/ No nic, spróbuję w przyszłym tygodniu.

W sobotę kolejna ekscytująca wycieczka – do Kiwacza (Кивач). Mam nadzieję, że jeszcze ten jeden raz pogoda dopisze. Obecnie temperatury wahają się między 5-10 stopni i często mży. Ale podoba mi się to, że wciąż jest jeszcze bardzo zielono – w Londynie już w sierpniu liście spadały z drzew, ale tutaj rośliny później rozkwitają, więc i później więdną i tracą liście. Zresztą, jesień poza miastem na pewno będzie piękna i mam nadzieję to zobaczyć na własne oczy.

Jeśli chodzi o jedzenie, najbardziej wszystkich zadziwia ilość twarogu, jaką zjadają Rosjanie. Prawdopodobnie każde z nas dostało przynajmniej raz na śniadanie michę twarogu ze śmietaną i cukrem. Na pewno Rosjanie nie wiedzą, co to osteoporoza 🙂 Nadmiar tłuszczu w jedzeniu to osobna sprawa: jak już pisałam, czasem dostaję na śniadanie kaszkę mannę, ale dopiero niedawno zobaczyłam, jak Irina wpakowuje w nią pół łychy masła! No i po co, przecież bez masła równie dobre by było… A raz dała mi na śniadanie płatki kukurydziane i mleko, które już niezbyt ładnie pachniało i było bardzo kwaśne… Ja nie wiem, czy oni tak jedzą, czy ona o tym nie wiedziała po prostu… Bo oczywiście zsiadłe mleko rozumiem, ale takie skwaśniałe mleko do płatków? A fe.

Maria nie ma aparatu cyfrowego, tylko „analogowy”. Nie ma też komórki ani swojego komputera. Jedyna nowinka techniczna, której używa, to iPod. Ciekawe.

Jednego można być pewnym – wykształceni Rosjanie doskonale zdają sobie sprawę z tego, jak wygląda polityczna sytuacja w ich kraju. Cenzura w mediach ich nie oszuka, bo jest internet i są media zagraniczne. Wykształceni Rosjanie wiedzą, że wybory są fałszowane, a ich demokracja to fikcja. Doskonale orientują się także w tym, że Rosję obecnie tak naprawdę ciężko nazwać federacją, oczywiście dzięki staraniom Putina. Np. na gubernatorów już się nie głosuje, tylko są wybierani odgórnie. Próg wyborczy w Rosji wynosi 7%, w związku z czym żadnej partii opozycyjnej nie uda się wejść do parlamentu. Kiedyś głosowano nie tylko na partie, ale też na osoby – wtedy jeszcze było to możliwe. Ale teraz głosuje się niemalże na ślepo, bo nie zna się nawet składu partii! W Inguszetii sfałszowanie wyborów było najbardziej chamskie – według oficjalnych danych, ponad 90% obywateli poszło głosować, i spośród nich aż 90% głosowało na partię Putina (Единая Россия). Jewlojew zorganizował akcję pt. „Ja nie głosowałem”, która udowodniła, że prawie 30% mieszkańców Inguszetii nie poszło głosować. 2 tygodnie temu Jewlojewa zabiła milicja. Oficjalnie – przez przypadek.

W Rosji podatek od dochodu wynosi 13%, dla wszystkich niezależnie od dochodu. Zmianę tę wprowadził Putin, wcześniej było podobnie, jak w krajach Europy Zachodniej. Podatek socjalny (ochrona zdrowia, emerytura) opłacany jest przez pracodawcę i wynosi 26.2%. VAT wynosi 18%, ale ma być zmniejszony do 12% w 2009 r.