15.09.2008

Uwaga, uwaga! Dzisiaj zaczęli grzać w blokach. Hurra! 🙂

Po zajęciach poszliśmy na wykład o literaturze XX w. Ужас, jakby powiedzieli Rosjanie. Zmyliśmy się w czasie 5-minutowej przerwy, więc razem przemęczyliśmy się tylko 45 minut. Wykładowca mówił coś sobie pod nosem, ledwo co było słychać, wyglądał, jakby ciągnął resztkami sił, i robił tak długie pauzy, że zaczęliśmy się zastanawiać, czy podczas jednej z nich po prostu nie kipnie. Nie mówiąc o tym, że przez pierwsze pół godziny mówił o podręcznikach do tego przedmiotu. A mnie się wydawało, że wystarczy wydrukować listę lektur i rozdać studentom, dodać ewentualnie parę uwag od siebie i tyle. Cóż, może jednak spróbuję literaturę XIX-wieczną.

13.09.2008

Codziennie robię gramatykę rosyjską. Nieźle mi idzie. Dowiedziałam się też ciekawych rzeczy. Np. czy ktoś wiedział, że laser to akronim? Zgadnijcie od czego. Albo jak się mówi na dziecko w wieku lat ok. 3-5, które wciąż pyta „dlaczego?” Poczemuczka (Почемучка) 🙂

W piątek Grisza mi powiedział, że w zeszłym roku aż troje studentów z Anglii nie oddało książek do biblioteki i dlatego nam nie wolno brać książek do domu. Wspaniale. Choć i tak, jak już się dowiedziałam, nie mają książek po polsku, a po rosyjsku głównie będą mnie interesowały magazyny, które i tak będę czytała w czytelni (jeśli jakiekolwiek o kinie tam znajdę).

Wczoraj byliśmy w końcu w muzeum заповеднику Kiży (muzeum pod gołym niebem), który znajduje się na wyspie Kiży. Popłynęliśmy tam czymś w rodzaju wodolotu, podróż trwała 1h 15 min. Przy okazji w miejscu, z którego odpływaliśmy, Irina pokazała mi swój własny… kuter. Wielka, stara, podniszczona łajba. Powiedziała, że ona nią nie pływa, ale przywożą nią warzywa z daczy. Nie wiem kto, co i jak.

Tamara pojechała na daczę w piątek i będzie tam mieszkać przez tydzień, potem zamknie ją na zimę. Dacza znajduje się na jednej z wysp. W ogóle jest tam pełno wysp, a na wyspach pełno dacz. We wszystkie pory roku oprócz zimy można się do nich dostać tylko drogą wodną, a zimą jak kto woli – nawet na piechotę, bo jezioro kompletnie zamarza (chyba, że zima jest ciepła).

Gdy płynęliśmy, daczę Iriny można było przez chwilę zobaczyć – jednopiętrowy domek, a obok osobno bania.

Kiży stał się w XVI w. niejako centrum dla wszelkich pozostałych wysp, dlatego to właśnie tu stworzono muzeum – skansen w latach sześćdziesiątych XX w. Całość została wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Najważniejszy zabytek to cerkiew Przeobrażenia Pańskiego zbudowana w 1714 r. – co ciekawe, cała z drewna i bez użycia gwoździ. Jest to tzw. cerkiew letnia, msze odprawiane były w niej tylko latem.

Irina powiedziała, że jej dacza wygląda identycznie jak chłopski dom, który oglądaliśmy – wszystko z drewna, taki sam wielki piec (widziałam już kiedyś takie w rosyjskich filmach), na którym można spać… To domostwo powstało w 1870 roku i żyła w niej całkiem spora i bogata chłopska rodzina. W zimie mieszkano tylko na parterze w jednej izbie (20 osób, wyobraźcie sobie), latem także na pierwszym piętrze. Obok domu stoi malutka bania. Na samej wyspie jest więcej zabytków, ale nie mieliśmy czasu wszystkiego zobaczyć.

Na Kiży przypłynęła do nas z daczy motorówką… Tamara. Jakżeż dzielne są te kobiety 🙂 Przywiozła nam mnóstwo warzyw z daczy, które zabraliśmy ze sobą. Tak więc, Irina i Tamara mają nie tylko trzypokojowe mieszkanie w mieście, ale także jednopiętrowy domek z sauną, motorówkę i… kuter. Ja bym ich biednymi nie nazwała 😉 Tą motorówką nie płyną jednak do samego Pietrozawodska, bo to za daleko, tylko na przystanek wodolotu.

Przyjechały do nas na tę wycieczkę z St. Petersburga nasze „kuratorki” (representatives), Zahra i Ashley. Ponieważ powrotny pociąg do St. Petersburga miały dopiero o 23.00, Irina zaprosiła je do nas i zostały u nas do 22.00. Dowiedziałam się od nich kilku ciekawych rzeczy. Np. tego, że mogłabym spróbować się podłączyć do internetu przez linię telefoniczną, używając karty do dzwonienia za granicę – wtedy nic by to nie kosztowało moją gospodynię. Tylko tak coś mi się wydaje, że mój modem nigdy nie został na tym komputerze skonfigurowany 🙁 (coś mi się majaczy, że tata powiedział: „…a modemu to ci już konfigurować nie będę, bo przecież nigdy nie będziesz go potrzebować.”) Poza tym powiedziały mi, że niestety powrotny bilet na pociąg do St. Petersburga już nie jest wliczony w opłatę administracyjną, którą uiściliśmy w czerwcu, to będzie prawdopodobnie koszt rzędu 1000 rubli :/ One za powrotny do Pietrozawodska zapłaciły ok. 3000-4000 rubli :/ A to również oznacza, że gdybym chciała jechać do St. Petersburga w czasie reading week… Sporo wydam.

Zahra mieszka w Rosji już 5 lat, wcześniej studiowała, a potem została kuratorką i poza tym naucza angielskiego w kilku miejscach (głównie prywatne szkoły i firmy). Jest pierwszą Angielką (choć indyjskiego pochodzenia), która całkiem nieźle mówi po rosyjsku. Za to Ashley dosyć kiepsko – Maria od razu zauważyła, że w takim razie nie rozumie, dlaczego Ashley jest naszą kuratorką. Słusznie.

Podzielono nas na grupy. Podzielono nas chyba według zasady, że ma być po równo w każdej grupie, co nie za bardzo mi się podoba, ponieważ oznacza to, że do naszej grupy dostały się osoby o tak niskim poziomie, że właściwie nie wiem, czym mamy się różnić od niższej grupy. Bo o ile pamiętam, Betty Banks po rosyjsku ani me, ani be, a jakimś cudem jest w mojej grupie :/ No ale już trudno. Zastanawiam się tylko, gdzie się podziali ludzie, którzy rosyjskiego się uczyli dłużej – pojechali do Moskwy i St. Petersburga, czy jak? Bo tutaj wychodzi na to, że na całą dwudziestkę jest takich osób może… pięć? I tyle właśnie osób powinno być w naszej grupie. Dziwnie będzie, jak ci, którzy przyjechali na 13 tygodni, pojadą do domu, i zostaniemy sami. Zresztą podobnie będzie, gdy będą mieć reading week – mają wcześniej od nas.

Dzisiaj pojechałam z Marią i jej хозяйкой na grzybobranie. Najpierw podjechałyśmy na jej daczę (tutaj chyba wszyscy mają dacze), oddaloną o 60 km od Pietrozawodska, wzięłyśmy mamę хозяйки, i pojechałyśmy do lasu. Niestety grzybów nie ma – jest za zimno. Tzn. jest w bród, ale tylko tych niejadalnych. Ja znalazłam tylko dwa, i nawet nie wiem, jak się nazywały. Jedne z nich to mogła być gąska, a drugi – nie mam pojęcia. Były też borowiki, oraz jakieś takie różowe i czerwone grzyby, które według naszej хозяйки nadawały się tylko do solenia. Szkoda, bo mam straszną ochotę na smażone kurki, sos grzybowy i tym podobne smakołyki 🙁

Na daczy ugoszczono nas zupą rybną, pirogiem z kapustą, kaszą z dynią – nie wiedziałam, że dynia może rosnąć w tak chłodnym klimacie. A potem były ciastka, które smarowałyśmy serkiem z orzechami (takim do chleba) – ciekawy pomysł, nigdy bym na to nie wpadła, no i herbata z warieniem, pycha. Podoba mi się ruska kuchnia, oj podoba. Już widzę te kilogramy przybywające mi na tyłku ;P

Irina, okazuje się, studiowała rosyjski i była przez 7 lat nauczycielką rosyjskiego, a potem pracowała na uniwerku, ale już w innym charakterze, już nie pamiętam dokładnie. Ależ ja mam szczęście do nauczycieli.

Okazuje się, że Samantha była tutaj 3 lata temu, potem Irina zrobiła sobie przerwę. Czyli, że pierwsza studentka musiała tu być jakieś 5-6 lat temu. Nazywała się Anuszka, i Irina opowiedziała, jak to kazała Anuszce wracać o 11 wieczorem do domu, a Anuszka, która miała wówczas 18 lat (jakoś w to nie wierzę, myślę, że miała 19, tyle mają najmłodsi, no ale może…), powiedziała, że ona jest dorosłą kobietą i sama będzie decydować, o której będzie wracać. Ale Irina powiedziała, że północ to najpóźniej, i koniec. No i Anuszka się dostosowała. Irina była taka sroga, bo tak po prostu się bała o Anuszkę, to była jej pierwsza studentka-lokatorka, i czuła się za nią odpowiedzialna. No i ja to w sumie rozumiem, ale włos mi się na głowie zjeżył, bo jakby mi coś takiego powiedziała, to chyba bym się od razu wyprowadziła.

Ja od kiedy przyjechałam, chodzę spać najpóźniej o północy (a żegnam się z Iriną na ogół wcześniej, więc ona myśli, że chodzę spać o 22.00-23.00), więc pewnie ma mnie za tę z rodzaju „grzecznych.” Cóż, nie zamierzam wyprowadzać nikogo z błędu ;P Gdybym miała internet, to co innego, ale wieczorem po prostu nie mam co robić 😉 Poza tym to miło się wyspać, w końcu muszę wstawać o 8 rano pięć razy w tygodniu.

Irina powiedziała mi także, że jest ateistką i nigdy nie była chrzczona. Ciekawa jestem, czy obchodzi święta Bożego Narodzenia. Jak znam życie, to tak 😉

*Update z 25.09.2008: spytałam się o to Tamary – miałam rację.*

Podczas rozmowy ze Zahrą, Ashley i mną Ira dwukrotnie wspomniała, że wszyscy myślą, że Rosja to taki straszny kraj, a oni tutaj sobie zupełnie normalnie żyją, i „gdyby jeszcze rządy były normalne, to już w ogóle byłoby dobrze.” Tak więc jak widać to prawda, że Rosjan bardzo boli to, jak są widziani przez Zachód.

Od jutra zacznę chodzić na wykłady, na początek wybrałam: rosyjski folklor, literatura XX wieku, historia języka rosyjskiego i historia Rosji. Jest jeszcze literatura XVIII w. – ale to by było trochę zbyt trudne, oraz XIX – tą już przerabiałam w tamtym roku. Poza tym jest wprowadzenie w językoznawstwo, ale tak szczerze, wydaje mi się, że po rosyjsku będzie mi to zbędne. Choć generalnie żałuję, że moje studia to nie filologia i nie mam niektórych z tych przedmiotów (np. właśnie historii języka). No i poza tym jest jeszcze fonetyka, fonologia, morfologia i składnia języka rosyjskiego – myślę, że to też będzie za trudne.

Póki co, tylko raz rozmawiałam o Gruzji z Rosjanami, a właściwie z Rosjanką, starszą panią z muzeum. Też jakoś tak wyszło, że sama zaczęła, i powiedziała tylko tyle, że ci „mądrzy u władzy” sami wszystko wiedzą najlepiej. Miała na myśli to, że „zwykłym” ludziom trudno osądzić sytuację, ponieważ nigdy nie wiemy, czy to co nam podają media, jest prawdą. No i to, że „zwykłych” ludzi w Gruzji, Osetii i Abchazji nikt o zdanie nie pyta, ich życie jest w rękach „mądrych tego świata.”

W Rosji katastrofa samolotowa, zginęli wszyscy, którzy znajdowali się na pokładzie. Samolot – Boeing 757, jest jednym z najbezpieczniejszych na świecie. Co nie przeszkodziło Irinie skomentować niemalże natychmiast po usłyszeniu tej informacji: „Powinni własne samoloty budować, w swoim kraju je produkować, a nie od Chińczyków kupować – to by i takich tragedii nie było!” Boże mój, ona uważa siebie za Europejkę, a Rosję za normalny kraj, i jednocześnie takie głupoty opowiada? Ta, lepiej, żeby wszyscy w ogóle na całym świecie Tupolewami latali. Lepiej niech się zastanowi, dlaczego Rosja jest jednym z krajów, gdzie zdarza się najwięcej katastrof lotniczych (nie oskarżam kraju jako takiego, to też kwestia np. trudnego klimatu). Nie sądzę, że z powodu chińskich samolotów. Poza tym jestem pewna, że spora część rzeczy w jej domu też jest z Chin, ot co.

12.09.2008

W telewizji jest 20 kanałów. To chyba kablówka. Jest nawet MTV. Jest dużo rosyjskich oper mydlanych. A także brazylijskich. Dużo amerykańskich seriali (np. kryminalnych), które lecą obecnie w Polsce. Sitcomy. Programy typu „Rozmowy w toku.” Teleturnieje. Dzisiaj leciało coś w stylu „Koła fortuny”, tylko że na początku programu każdy z uczestników wręczył prowadzącemu prezenty ze swojego miasta – np. jakieś rzeźby, kindżał, różne alkohole, mnóstwo jedzenia, które wnosiły na tacach hostessy – i wszystko to postawiono na kole fortuny. I nawet napili się jakiejś gorzały. Widzieliście kiedyś coś takiego w polskiej TV?

W rosyjskiej TV jest dubbing, a także lektor – często damski głos dla kobiet i męski dla mężczyzn. Jest trochę bardziej „emocjonalny” niż ten polski.

Rosjanie do wszystkiego jedzą czarny chleb. Dobry, czarny chleb.

Nie mogę się nadziwić, jak dużo jest Putina i Miedwiediewa w wiadomościach. Może gdyby Polacy codziennie oglądali Leszka, też by go pokochali?

Dzisiaj chciałam iść na internet do biblioteki zaraz po zajęciach, o 13.00, bo na ogół późnym popołudniem wszystkie komputery były zajęte. Rachel pytała się o moje plany na dzisiejszy dzień i czy chciałabym znowu pójść do bani, na co powiedziałam, że nie, że chcę iść od razu po zajęciach na internet. A ona: „O, ja też!”, no i polazła tam z Betty przede mną i dzięki nim wszystkie komputery były zajęte. Nota bene zdarzyło się to już drugi raz (kiedyś poszłyśmy w czwórkę, ale pani w czytelni nie wiadomo czemu postanowiła udostępnić nam tylko jeden komputer, oczywiście usiadła sobie Rachel i Claire, której chyba ta pani nie zauważyła, a mnie i Marię ta baba wygoniła).

Poszłam więc do płatnej kafejki, a tam oczywiście najpierw trzeba zapłacić w kasie, a do kasy kolejki, bo to jest zwykła poczta… Co za debil to wymyślił? I już tak się we mnie wszystko gotowało, kiedy stałam w tej kolejce, i nagle sobie przypomniałam, co było napisane w dokumencie, który dostaliśmy zaraz po przyjeździe: „Pamiętaj, tu życie płynie inaczej, nie raz się zdenerwujesz, że czegoś nie możesz zrobić tak szybko, jak byś chciał, że musisz czekać w kolejce, ale to jest ROSJA.” No i prawda.

To wolniejsze tempo życia mi się podoba – ludzie nie chodzą tak szybko jak w Londynie, nie jest tak tłoczno na ulicach i w środkach transportu miejskiego, nigdzie nie trzeba się spieszyć, jest mnóstwo wolnego czasu… Tylko tak mi szkoda, że ja z tym czasem tak niewiele mogę zrobić – internetu nie mam, książek po polsku ze sobą nie zabrałam, na różne ciekawe zajęcia i zwiedzanie Rosji nie mam pieniędzy, z Kamilem czasu spędzać nie mogę, bo jest daleko. Do dupy.

Dobrze chociaż, że znam rosyjski, bo gdybym była w kraju, którego języka prawie nie rozumiem, jak większość moich fellow students, chyba bym oszalała.

A pisałam już, że udało mi się kupić nowe buty? Czerwone trampki musiałam niestety wyrzucić, pękły podeszwy i woda lała się do środka 🙁 Udało mi się kupić taką podróbę Adidasów z muszlami na czubkach za 500 rubli (~50 zł), mają cool napis „I love Moscow!” 🙂 Trochę się martwię, że zimowe buty będą mnie dużo kosztować. Ceny, które widziałam, to minimum 2000 rubli (~200 zł). A jeszcze tak pomyślałam, że chyba będę musiała kupić jeszcze kurtkę, bo nie mam niczego na tę pośrednią porę między wrześniem a listopadem, kiedy nie ma jeszcze śniegu i mrozu. Moja granatowa kurtka jest już za cienka, a płaszcz przecież za gruby. A kurtki, jak widziałam, też są niestety dosyć drogie 🙁

Interesujące jest zamiłowanie Rosjan do kiczu. Bardzo lubią błyszczące ubrania i lakierowane (!) buty. A także buty na wysokich obcasach. Myślałam o tym, żeby kupić nie buty sportowe (bo mam jedne w Londynie) tylko trzewiki bądź kozaki jesienne, bo takowych nie posiadam, ale okazało się niemożliwym znalezienie czegoś bez obcasów…

11.09.2008

Śmieszna rzecz – na uniwersytecie mają dzwonki. Poczułam się jak w liceum, szczególnie, że tam też były wielkie, stare okna, przez które wiało i było bardzo zimno! Kiedy zaczną grzać? (Czy ja pytam o to już drugi raz w ciągu kilku dni?)

Dzisiaj idziemy do filharmonii na koncert. Bilet dla studentów kosztował tylko 100 rubli. Chciałabym, żeby takie ceny były w Londynie. Chodziłabym wtedy na koncerty co tydzień 🙂

Andrew przelicza wszystkie ceny na funty. I cały czas porównuje ceny w różnych miejscach. Postanowił też nie wydawać na lunch więcej niż 35 rubli dziennie. To dziwne, bo na pewno ma wystarczająco dużo pieniędzy. To raczej ja muszę się ograniczyć do 35 rubli 🙂 (starcza akurat na 3 dobre wypieki ;)) Na pewno wszyscy znacie żarty o Szkotach – Andrew swoim zachowaniem je doskonale potwierdza. Ostatnio odkrył w jednym ze sklepów wypieki, które są średnio tańsze o kilka rubli od tych sprzedawanych w uniwersyteckim bufecie, i zachwycał się, jakie to „good value” i ile można zaoszczędzić… Owszem, zadajecie prawidłowe pytanie: czy on na główkę upadł tuż po urodzeniu? Policzmy, ile może zaoszczędzić: średnio 3 ruble na wypieku razy 2 wypieki, to się równa 6 rubli, a to 60 gr, czyli… 15 pensów dziennie. Brawo, Andrew. I tak zachowuje się człowiek, który ma, delikatnie mówiąc, w pip kasy. Nie rozumiem, jak można być takim sknerą.

Wczoraj dużo osób poszło na drinka, ale Rachel dała mi znać dopiero o 18.00, trochę późno. Nigdy nie chce mi się wychodzić z domu wieczorem. Poza tym nie mam kasy :/ Dzisiaj Tim na zajęciach powiedział nauczycielce po rosyjsku: „Bardzo mi się podoba, że bary w Pietrozawodsku otwarte są 24/7.” Biedni Anglicy, to musi być dla nich naprawdę coś niezwykłego 🙂

Koncert był piękny, w pierwszej połowie Symfonia nr 2 Rachmaninowa, w drugiej połowie koncert na skrzypce Maxa Brucha, zaś na koniec „Cyganka” Ravela, skrzypkiem solistą był Dmitrij Kogan, poniekąd znany. Sala koncertowa pełna. Niestety sam budynek chyba powstał czasach komunizmu, bo urodą się nie wyróżnia – żadnych kryształowych żyrandoli ani czerwonych dywanów. Niestety nie mogłam zrobić zdjęć. Ale chyba i tak nie było czego…?

Maria przypomina mi Martę z czasów liceum, głównie fizycznie, pewnie dlatego przyciągnęło mnie do niej. Bardzo chuda (waży 50 kg przy moim wzroście!), ciemne włosy i oczy, podobne ubrania. Tęskno za tym.

Ale jednak to nie to. To nie Marta.

Andrew powiedział, że codziennie wieczorem przez 5 minut pisze swój pamiętnik. To pewnie znaczy, że znalazłam się w czyimś pamiętniku. Jestem bohaterką utworu literackiego. Ciekawe, co o mnie napisał.

Ciekawa jestem, czy po trzech miesiącach zadawania się z Marią i Andrew zacznę mówić ze szkockim akcentem? Nie wiem, jak to możliwe, że rozumiem ich lepiej niż Betty i Rachel.

Wątróbka jest dobra „dla krwi.” Trzeba ją jeść.

A wspominałam już, że Maria uczyła przez rok hiszpańskiego w Chile w czasie swojego gap year? To dopiero przygoda. I dobrze mówi po hiszpańsku.

Niektórzy z naszej grupy nie mają jeszcze 20 lat! Jak to możliwe? W jakim wieku ci Angole kończą liceum (aha, Maria mi wyjaśniła: w wieku 17 lat!)? Zauważyłam też, że jest dużo osób z Londynu, które studiują w poza Londynem, tj. w Oxfordzie (co jeszcze w miarę zrozumiałe) i w Nottingham (czego w ogóle nie rozumiem).

Mak Dak – nawet nie chciało im się wymyślać czegoś oryginalnego. Zrobili mieszankę McDonald’sowo-KaczorowoDonaldową. Symbol „M” zerżnęli żywcem.

Właśnie dostałam smsa od Betty, że ona i Rachel poznały dyrygenta (też były dzisiaj na koncercie). Nie wiem, po co mi o tym pisze. Naprawdę, Anglicy są dla mnie enigmą, zagadką Sfinksa, czarną dziurą. „Fuck the English”, jak powiedziała Maria. Szczególnie, że dzisiaj w sumie miałam ochotę wyjść na drinka, ale Rachel och i ach, wróciła wczoraj o 4.00 nad ranem, i jej i Boże mój, a po koncercie spotkałam je, gdy akurat rozmawiały z jakimś facetem koło czterdziestki i Betty powiedziała mi, że zaprosił je na drinka, więc idą. No tak, ja nie mogę konkurować z podstarzałym kolesiem 🙂

Swoją drogą odkryłam jeszcze jeden powód, żeby nie chodzić do barów ani pubów. Tramwaje przestają jeździć koło 23.00, a ja nie mam ochoty płacić za taksówkę albo maszerować na piechotę do domu. I tu kolejny powód dla którego ci, którzy dostali pokoje w centrum, mają o niebo lepiej ode mnie! Powinnam po prostu kupić litra i obalić go w domu ;P

10.09.2008

Dzisiaj zaliczyliśmy drugie muzeum (Музей краеведения), ale prawie nic w nim nie widziałam, bo Kamil zadzwonił i rozmawiałam z nim przez godzinę. Ale Andrew nie omieszkał mi pokazać maszyny do szycia Singer (takiej, jaką moja mama ma wciąż w domu) i wyjaśnić, że były one (bo chyba już nie są?) produkowane w Glasgow! A ja nie wiadomo czemu myślałam całe życie, że one są z Niemiec.

Wczoraj przyjechała jeszcze jedna dziewczyna, więc jest nas dwadzieścioro.

Dzisiaj wypiłyśmy z Marią nad jeziorem piwo Baltika i zjadłyśmy suszoną rybę i kałamarnicę. Ryba smakowała mi o wiele bardziej (co nie znaczy, że odważyłabym się zjeść tą sprzedawaną w całości, wygląda bardziej jak eksponat muzealny niż jedzenie), ale trzeba przyznać, że kałamarnica miała bardzo ciekawy smak. Baltiki było w sklepie aż bodajże osiem rodzajów (miały na etykietkach po prostu liczby: 1, 2, 3 itd.), Ira powiedziała, że 1 ma najmniej alkoholu, a 8 najwięcej. Muszę to sprawdzić w jakimś supermarkecie. Poza tym trzeba by też było wybrać się pewnego razu po wódkę 😉

Dzisiaj byłam na chwilę u Marii i tak jej pozazdrościłam pokoju! Kolorowy, nowoczesny, jasny, z dużym łóżkiem – to pokój nastoletniej córki хозяйки.

Dzisiaj też rozmawialiśmy na zajęciach o tym, gdzie kto żyje, i wychodzi na to, że ja najdalej na mapie od centrum miasta (choć w praktyce dalej ode mnie mają Claire, Rachel i Fiona). Coraz częściej uważam, że to naprawdę niesprawiedliwe, że każdy płaci tyle samo, a warunki są tak inne: jedni mają na uniwerek 2 minuty na piechotę i internet w domu, a ja muszę za internet i za bilet na trolejbus płacić 🙁 Dobrze chociaż, że moja хозяйка zawsze daje mi jakiś deser po obiedzie, bo już bym się w ogóle obraziła na wszystko 😉

Dzisiaj oglądałam w rosyjskiej telewizji (naprawdę nie mam co zrobić z tymi 10h wolnego czasu dziennie) program o hipnozie i leczeniu „na odległość”, i od razu przypomniał mi się program „Ręce, które leczą.” Ktoś to pamięta? 😀

Dzisiaj na kolację – drobiowa wątróbka (czyżby podróbka? ;)). Jakoś dałam radę zjeść, ale wcale, ale to wcale mi to nie smakuje :/

Temperatura spadła do 6 stopni. To dopiero początek 🙂

9.09.2008

Dzisiaj ciąg dalszy zwiedzania nadbrzeża i miasta – widziałam rzeźby i posągi, zrobiłam niektórym zdjęcia. Szczególnie zastanawia mnie, dlaczego w Pietrozawodsku znajduje się pomnik Andropowa. Na dodatek postawiony w 2004 r. Czymże on się zasłużył?

*Update z 26.08.2008: dzisiaj na zajęciach dowiedziałam się, że rzeczywiście Andropow był związany z Pietrozawodskiem i z Karelią, i za czasów jego rządów miasto dostawało więcej pieniędzy i nieźle się rozrosło (powstała np. cała Kukkowka – wiadomo już, dlaczego składa się wyłącznie z komunistycznych blokowisk), stąd wdzięczność wobec Andropowa.

Podobają mi się niektóre nazwy ulic, np. ul. Komunistów, ul. Komsomolska, ul. Lenina, u. Marksa, ul. Engelsa, ul. Andropowa, ul. Leningradska, ul. Lunaczarskiego, ul. Gorkiego, ul. Hercena, ul. Kirowa 😉

Byliśmy też z Andrew i Marią (jak widać odmieńcy trzymają razem, powinien do nas jeszcze dołączyć Koreańczyk, bo cała reszta to Anglicy) w muzeum (Музей изобразительных искусств Республики Кареля). Były tam ikony z XV w. i nowsze, potem sztuka z Karelii z XVIII, XIX i XX w., zarówno rzeźby jak i obrazy, a także przedmioty codziennego użytku (naczynia, ubrania, narzędzia), a na koniec wystawa współczesnej sztuki fińskiej. Muzeum było bardzo ładne, nowoczesne, nawet były w niektórych miejscach napisy po angielsku 😉 Panie tam pracujące – z których każda przypadała na jedno pomieszczenie – bardzo się nudziły, więc gdy tylko odkryły, że jesteśmy obcokrajowcami, objaśniały nam eksponaty i próbowały jak tylko się da zagadywać. Jedna z nich zaczęła od tego, że była w Polsce, a skończyła na opowiedzeniu mi całej trasy swojej dwutygodniowej wycieczki autokarem po Europie. Zaskoczyła mnie trochę zresztą, bo powiedziała (z własnej inicjatywy), że starsze pokolenie Polaków nie lubi Rosji, źle o niej myśli i się jej boi. Nie zaprzeczałam 😉

Nota bene jedna z prac fińskich autorek (Mario Hallila?) stanowiła zapis na plastikowych płytkach słów Rolanda Barthesa, które można było odczytać tylko pod mikroskopem (niestety tylko po fińsku i po francusku). Całość zaczynała się od słów „Текст означает плетение…”

W drodze powrotnej w jednym z kiosków zobaczyłam to, o czym kiedyś czytałam na forum o Rosji: suszone kalmary i solone ryby, które podobno są świetnym dodatkiem do piwa. Kupiłam bardzo malutkie opakowania na spróbowanie. Jutro kupimy piwo Baltika (podobno najlepsze rosyjskie piwo) i spróbujemy. Niestety okazuje się, że kalmary zostały wyprodukowane w Chinach, ale File Szczuka (Филе Щука – соломка рыбная) w Moskwie. Widziałam też całe ryby, które wyglądały na ususzone, ale nie wiem, czy można je jeść tak po prostu? Czy coś z nimi trzeba zrobić?

Sąsiadka Iry, która nas odwiedziła w niedzielę, nazywa St. Petersburg Leningradem. Nie ona jedna zresztą. Poza tym mówi tak szybko po rosyjsku, że gdy się mnie spytała, ilu jest chłopców w naszej grupie, usłyszałam „mczikow” zamiast „malczikow”, i nie miałam pojęcia, o co jej chodzi ;D

Na temat nowoczesności Rosji: w Rosji (albo przynajmniej w Pietrozawodsku) na każdej poczcie jest obowiązkowo dostęp do internetu. Na mojej lokalnej poczcie parę kroków ode mnie rzeczywiście znajdują się dwa bardzo nowocześnie wyglądające komputery, tylko niestety internet kosztuje o 20 rubli na godzinę więcej niż w kafejce, więc nie skorzystam. Ale myślę, że to bardzo ciekawe. O wiele mniej ludzi ma internet w domu, ale za to każdy ma na poczcie.

Andrew studiuje w St. Andrews, to taki szkocki Oxford, a Maria w Manchesterze. Są jedynymi osobami z tych uniwersytetów. Bardzo też podkreślają fakt, że są ze Szkocji – broń Boże się pomylić, że są z Anglii 🙂 Andrew jest takim małym mądralą, ale to bardzo pożyteczne – dzisiaj opowiedział parę ciekawych rzeczy o ikonach, i nawet próbował dyskutować o malarstwie, które widzieliśmy (!).

Claire zachorowała i dzisiaj nie przyszła na zajęcia. Przewidywałam taką kolej rzeczy. Jej ciało oczyszcza się na pewno z toksyn, bo prawie tydzień nie jada już w KFC i MacDonald’sie 😉

8.09.2008

Dzisiaj pierwszy tydzień takich właściwych zajęć, choć wciąż bez podziału na grupy. Pierwsze zajęcia – разговорная практика (konwersacja). Drugie – комментированное чтение (czytanie). Tylko dwa zajęcia na dzień, po 3h, i w sumie 6 różnych zajęć: aż 6h konwersacji, 3h czytania, 3h страноведения (kultura, polityka, historia Rosji), 1.5h перевода (tłumaczenie) i 1.5h gramatyki. Tak więc jak widać nacisk duży jest na mówienie. No i dobrze. Gramatyki można się samemu w domu uczyć. Szkoda, że tłumaczenia tak mało.

* Update z 17.09.2008: obecnie, po podziale na grupy, są 3h tłumaczenia i tylko 1.5h czytania, co mi zresztą odpowiada.

A czy ja już mówiłam, że Ira ma obsesję na punkcie pudelków? Ma kolekcję wszelakiego rodzaju figurek-pudelków. Druga rzecz, którą kolekcjonuje, to kalendarze ścienne – wiszą w każdym pomieszczeniu, nawet w toalecie na drzwiach.

Ira dzisiaj miała swój pierwszy dzień pracy, po roku przerwy. Tak się składa, że pracuje w uniwersyteckiej bibliotece. Nie ma jej w domu od 8.15 do 17.30. Ja jem śniadanie ok. 8.30. Dziś znowu tosty z serem, jogurt i „syrok”. Poza tym wpadłam w nawyk kupowania sobie różnych rosyjskich słodkich wypieków na lunch, bo każdy kosztuje tylko od 4 do kilkunastu rubli, więc tanio wychodzi. Są dwa miejsca niedaleko mojego uniwersytetu, gdzie można kupić takie świeżutkie wypieki. Wiele z nich jest z twarogiem (i bardzo mi smakują, choć w Polsce nigdy nie lubiłam bułek z twarogiem), z jabłkami, czerwonymi borówkami, jagodami, wiśniami etc. Niektóre posypane kruszonką, inne cukrem pudrem, czasem bez niczego. Pycha. Nazywają się różnie zależnie od nadzienia i rodzaju ciasta: soczeń (сочень, ciasto podobne do amerykanki, nadzienie z twarogiem), piesocznik (песочник, kruche, z dżemem), watruszka (ватрушка, też na ogół z twarogiem, ale nie tylko), haczapuri (хачапури, gruzińska bułka z żółtym zapieczonym serem, podobne można kupić i u nas), kołob (колоб, bułka z ziemniakami), pyszka (пышка), kalitka (калитка, też z ziemniakami), kiełbasa w cieście, i tym podobne пирожки и булочки 🙂

Ira powiedziała, że nauczycielka, z którą mieliśmy zajęcia z konwersacji w piątek powiedziała jej, że ja to już mogę studiować u nich na wydziale, a nie z Anglikami 😉 Ale właściwie to nie ma się czym chwalić. Nie dość, że jestem Polką, więc jest mi łatwiej, to jeszcze jestem starsza, a co za tym idzie, uczyłam się języka najdłużej z nich wszystkich: 7 lat. Tylko kolesie z Oxfordu uczyli się prawie tak długo jak ja: 5-6 lat. Wygląda na to, że większość zaczęła naukę języka dopiero na uniwersytecie, 2 lata temu.

Po zajęciach poszłam w końcu nad jezioro z Andrew i Marią – jedynymi Szkotami w całej grupie (choć Andrew tak naprawdę twierdzi, że on jest JEDYNYM Szkotem, bo Maria ma cypryjskie korzenie). Andrew jest bardzo śmieszny i strasznie dużo mówi. Podoba mi się to, bo czasem mam wrażenie, że Anglicy są bardzo małomówni. Szczególnie dziewczyny z mojego uniwerku. Betty Banks prawie nic nie mówi, a Claire potrafi tylko mówić o tym jaka jest zmęczona, jak jej zimno, i jak bardzo tęskni za „angielskim” jedzeniem. Nie wiem, czy ktoś jej kiedyś powiedział, że curry i McDonald’s to nie jest tak naprawdę angielskie jedzenie (bo słyszałam, że wspominała, że właśnie za tym tęskni). Dodam, że jednego z pierwszych dni pobiegła do Mak Daka (bo McDonald’sa tu chyba nie mają, ale Mak Dak ma nawet taką samą literkę „M”) wpieprzać burgery i płakała z tęsknoty za KFC. Żałosne. Nie rozumiem, jak po niepełnym tygodniu pobytu w nowym miejscu można tęsknić za jedzeniem. Ale jęczenie Claire zwróciło moją uwagę na fakt, że rzeczywiście nie ma tu chyba żadnych orientalnych knajpek. Na pewno w wielu miejscach można zjeść pizzę, ale czy coś ponadto – nie mam pojęcia. Zamierzam stołować się w domu. Jedzenie przypomina mi polską kuchnię, więc ja jestem zadowolona.

Nad jeziorem jest rzeczywiście bardzo ładne molo i jest to chyba jedyne miejsce, gdzie chodniki są równe i nie ma kałuż. Jest też mnóstwo rzeźb, wiele z nich to podarki od miast, które są z Pietrozawodskiem zaprzyjaźnione (są to miasta niemieckie, francuskie, fińskie, amerykańskie itp.). Jeszcze wszystkich nie widziałam.

Potem pojechaliśmy z Marią i Andrew do Sigmy, „gipiermarkieta”, czyli hipermarketu, największego w całym mieście. Andrew kupił dwa pięciolitrowe baniaki wody mineralnej. Zrozumiałam, po co mu tyle wody gdy przyznał, że myje zęby wodą mineralną, bo nie wie, czy można tą z kranu ;D Naprawdę przezabawny z niego chłopak. No i powiedział, że mój angielski jest „niesamowity”, więc go lubię ;P Poza tym chyba zjadł encyklopedię. Miłe zaprzeczenie stereotypu, że Anglicy generalnie są ignorantami.

W weekend – wycieczka do Kiży. Będzie niestety bardzo droga, 1350 rubli – tzn. drogi jest bilet na wodolot, który ma nas tam zabrać 🙁 I koniecznie muszę zobaczyć Kiwacz – wodospad na rzece Suna. Jest też miejsce, gdzie można zobaczyć stare naskalne rysunki. W ogóle, jak już wspominałam, mnóstwo tu ciekawych miejsc. A w samej Karelii jest 60 000 jezior! Jezioro Oniega jest bardzo głębokie – sięga 120m, i jest drugim największym jeziorem w Europie (po Ładodze).

Dziwne uczucie – nie musieć pracować, nie musieć sobie gotować, mieć tylko 3h zajęć dziennie a przez resztę czasu – wolne. Nie mam co ze sobą zrobić. Gdzie się podziać. Nie wzięłam żadnych książek po polsku. Gdybym teraz się pakowała, wzięłabym stanowczo więcej książek i filmów, żeby mieć czym zapełnić długie zimowe wieczory 🙂

7.09.2008

Wczoraj na kolację miałam fasolę po gruzińsku z pieczonym kurczakiem. Bardzo dobra była. Edward i Tamara mówili, że ostre, widać Rosjanie przyzwyczajeni są do mdłych potraw, bo ja nic nie czułam.

Dzisiaj na śniadanie zaś miałam najpierw jajko sadzone i dwa świeże pomidory, a potem bliny – tym razem były to typowe racuchy, a nie naleśniki. Jak widać bliny przyjmują różne postaci. Jedliśmy je z warieniem (варенье), czyli słynnym rosyjskim przetworem owocowym podobnym do konfitur. Co do składu to pewna nie jestem, po kolorze bym zgadywała, że to był agrest i na pewno cytryna. A myślałam, że tylko w Zachodniej Europie je się naleśniki z sokiem cytrynowym 🙂 Gdy opróżniliśmy słoik, Tamara nalała do niego herbaty i wymieszała ją sobie z resztkami warienia. Już wcześniej słyszałam, że Rosjanie piją herbatę z warieniem.

Bardzo przyjemne śniadanie, szczególnie, że Irma mi pod stołem stopy lizała 😉 (Tak, ona należy do gatunku psów „liżących”.)

Od jutra Ira idzie do pracy, więc będę jadła śniadanie sama – ona mi wszystko zostawi gotowe na stole. W sumie to i lepiej, bo z rana nie jestem zbytnio rozmowna. Tamara też pracuje, więc Ira mnie prosiła, żebym po zajęciach wyszła z Irmą. Czemu nie, przynajmniej będę miała powód, żeby zażyć trochę ruchu ;P

Edward był u nas przez cały weekend. Zauważyłam, że Ira strasznie go strofuje na każdym kroku, biedny chłopiec. Nie chciałabym mieć takiej babci. Zgadza się moje pierwsze wrażenie, że ona jest taką dosyć surową osobą, nie z gatunku tych ciepłych, miłych babuszek.

Zaczyna mi być trochę zimno w moim pokoju 🙁 Reszta domu wydaje mi się trochę cieplejsza, w łazience zresztą jest coś w rodzaju małego kaloryfera, a w kuchni wiadomo, od gotowania się robi gorąco, ale u mnie jeszcze nie ma ogrzewania. Ciekawe, kiedy włączą.

Dzisiaj widziałam prognozę pogody w internecie. Temperatura będzie gwałtownie spadać. Pod koniec kolejnego tygodnia będzie o jakieś 10 stopni mniej. Już dzisiaj czułam, że było chłodniej. I cały dzień mżawka.

Odkryłam kafejkę internetową w tutejszym centrum handlowym. Mają tego mnóstwo wszędzie, wyglądają wypisz wymaluj jak słupski „Manhattan” (a może TEN manhatan się przez jedno „t” pisze? 😉 W dni powszednie jest trochę droższa niż kafejka w centrum (39 rubli za godzinę ~ 3.90 zł, 33 ruble w centrum), ale za to w weekendy kosztuje tyle samo i jest bardzo, bardzo blisko.

Dzisiaj byłam w tej kafejce w centrum. Jak wszędzie w Rosji, od przyjmowania wpłat są panie kasjerki. To chyba po to, żeby dla każdego było miejsce pracy. W sklepie Megafon (sieć komórkowa) umowę podpisywało się u jednej pani, potem się szło zapłacić do kasy, a potem się wracało do pierwszej pani dostać kartę SIM 🙂 Tutaj podobnie: trzeba najpierw w kasie zapłacić za internet, a potem pójść do kafejki. Pani w kafejce nie wyglądała, jakby się na komputerach znała, więc o USB się jej nie pytałam – a komputery w szafkach na klucz zamknięte stały. Słuchawek też żadnych nie było, więc o Skypie można zapomnieć. Widocznie dla Rosjan internet to po prostu internet, i co to multimedia – nie wiedzą. Zobaczę jeszcze, jak w mojej lokalnej kafejce będzie.

Teraz już wiem, czemu w Rosji pojawiły się marszrutki – oczywista, że państwowemu transportowi nie można ufać. Dzisiaj wszystkie trolejbusy stanęły w miejscu jak jeden mąż, i już nie pojechały. Jak długo stały, nie wiem. Wiem, że akurat kiedy ja przyszłam na przystanek, żeby wrócić z centrum do domu, przyjechał ostatni, i ten wszystkich wysadził i już nikogo nie wziął. Czekałam na przystanku jakieś 45 minut – pomyślałam, że niedziela, to pewnie rzadko jeżdżą, nie domyśliłam się, że wszystkie po prostu stanęły – potem poszłam do domu na piechotę. Po 40 minutach, kiedy już byłam blisko domu, widziałam, że trolejbusy dalej stały. Czyli minęło już ok. półtorej godziny. Co by ludzie w takiej sytuacji bez marszrutek zrobili? 🙂

W różnego rodzaju dokumentach i informacjach, które dostałam od organizacji, która zajmuje się naszym wyjazdem do Rosji, znalazłam mnóstwo pożytecznych porad. Najbardziej podobały mi się następujące: żeby wziąć ze sobą Marmite, korek do wanny (to dla tych, którzy będą mieszkać w akademikach), latarkę (?? w razie awarii prądu?), śpiwór (gdzie ja go mam spakować?), własny zestaw medyczny ze strzykawkami (to samo pytanie)… Przeczytałam również, że w każde wakacje przez okres ok. 3 tygodni nie ma w Rosji ciepłej wody – podobno dlatego, że hydraulicy mają wtedy wakacje (?). Ulla dzisiaj mi napisała, że u siebie w Nowosybirsku nie ma ciepłej wody, i ma karaluchy i grzyba w kuchni… To ja już wolę płacić te 10 000 rubli na miesiąc i przynajmniej mieć normalne warunki 😉 Ulla przyjedzie do Pietrozawodska 1. października, na 5 dni, hurra!

Na kolację miałam „szczi” (щи – kapuśniak ze słodkiej kapusty) i coś w rodzaju gołąbków, tylko zamiast kapusty były papryki. A potem lody. A wieczorem przyszła sąsiadka i zaproszono mnie na wino. Powiem szczerze, że nawet ja w młodości tak szybko nie piłam wina, jak Ira i Tamara. A wino było półsłodkie.

6.09.2008

Do Iry przychodzi czasem jej 10-letni wnuczek – Edward (o ile pamiętam ma ona jeszcze dwójkę wnuków, ale jakoś mało o swojej rodzinie mówi, nawet nie wiem, ile ma dzieci). Bardzo dziwna sprawa, że tak na niego mówią, bo w Rosji jest zwyczaj zdrabniania imion na wszelkie możliwe sposoby – tak zresztą, jak i w Polsce. Edward jest pół-Finem, jego mama jest z Finlandii. W mieście ok. 11% ludności to Finowie. Lokalne radio nadaje jakieś audycje po fińsku. Ale Edward po fińsku nie mówi – kiedyś był na kursie językowym, ale niewiele umie. Jego mama mówi po rosyjsku. Nie wiem jak z resztą rodziny od strony mamy – jeśli nie mówią po rosyjsku, to trochę głupio. Chociaż może mówią – jak widać Finowie o wiele chętniej uczą się rosyjskiego (i przyjeżdżają do Rosji), niż Rosjanie fińskiego. Za to Edward już od pierwszej klasy ma w szkole angielski – 2h tygodniowo. Nie wiem, czy w Polsce angielski jest już od pierwszej klasy, ale na pewno powinien być.

Edward ma 10 lat i straszną wadę wzroku: -4.5. Ira mówi, że to od grania w gry komputerowe i oglądania telewizji. Wczoraj po kolacji Ira mu zrobiła półgodzinny wykład na ten temat. Dostało mu się za to, że nie robi ćwiczeń na oczy. Jak tak dalej będzie, to będzie musiał mieć operację. Ogólnie to bardzo miły chłopczyk, szczególnie wczoraj mnie wzruszył, gdy przyszedł powiedzieć dobranoc (nocował tutaj), przytulił się do mnie i pocałował w oba policzki. Ach ci Rosjanie ;D

Jeśliby ktoś się interesował, dlaczego wybrałam Pietrozawodsk, to wczoraj na pierwszych zajęciach z rosyjskiego (tylko półtorej godziny było, reszta to też takie różne organizacyjne rzeczy, zwiedzenie uniwerku etc.) zebraliśmy do kupy wszystkie powody. Po pierwsze, coby uciąć śmiechy i chichy co niektórych osób, którym się wydaje, że Pietrozawodsk to jakaś dziura zabita dechami: przypominam, że jest to miasto 3 razy większe od Słupska i o 1/3 większe od Torunia. Jest tutaj filharmonia (!), dużo muzeów, teatrów, kin, wszelakich fitness klubów (sauny!), hoteli, różnych atrakcji turystycznych. Jest wyspa Kiży, na której znajduje się kompleks starych kościołów, kaplic i domostw. Po drugie, polecano nam wybrać mniejsze miasta na pierwszy semestr, żeby jak najmniej po angielsku mówić. Bo tutaj tylko młodzież mówi, a to i też z różnym efektem. Po trzecie, uniwersytet w Pietrozawodsku jest bardzo dobry i studenci z poprzednich lat chwalili sobie zajęcia. Szczególnie fajna jest możliwość uczęszczania na wykłady dla rosyjskich studentów na wydziale filologii. No i po czwarte, przyroda tutaj jest przepiękna – Karelia jest z tego znana. Kolejny powód to oczywiście fakt, że Pietrozawodsk jako mniejsze miasto jest tańszy od Moskwy i St. Petersburga. Szczególnie transport miejski i zakwaterowanie, no i rozrywka (np. bardzo tanie bilety na koncerty muzyki klasycznej – od 70 rubli ~7 zł!). No i tak naprawdę nie jest daleko do dużych miast – w ciągu jednej nocy można dojechać do St. Petersburga, a dwóch – do Moskwy. Warto pamiętać, że Rosja to olbrzymi kraj, więc dla nich to naprawdę niewielkie odległości. No i Pietrozawodsk znajduje się nad jeziorem Oniegą – jest piękne molo z mnóstwem rzeźb artystów różnych narodowości, ale tego jeszcze nie widziałam, więc opisywać nie będę. Na Pietrozawodskim Uniwersytecie wykładają nawet język polski 🙂

Dla tych, którzy myślą, że nie ma tutaj niektórych wygód cywilizacyjnych – bankomaty znajdują się wszędzie, w tym również w głównym holu uniwersytetu. I jeszcze nikomu nie zjadły karty 🙂

Przypomniała mi się taka bardzo rosyjska rzecz – w czasie czekania na dworcu Ładożskim zjadłam sobie pieroga w jednym z tamtejszych fast foodów. Zauważyłam, że wszyscy podróżni, którzy tam stołowali, pili piwo… Już nawet nie wspomnę o tym, że było to wczesne popołudnie. Mnie jeszcze alkoholem nie raczono 😉 Jedzenie w domu dostaję dobre – no i moje gospodynie po każdym posiłku piją herbatę, więc średnio wychodzi cztery razy dziennie. Wydaje mi się, że w ogóle nie piją niczego innego, bo gdy raz późno wieczorem przyszłam do kuchni napić się wody, Ira znowu zaproponowała mi herbatę… Herbata jest bardzo dobra. Też tak kiedyś w domu piliśmy – robi się esencję, a potem do niej dolewa wody… Teoretycznie mam wykupione tylko śniadanie i kolację, ale w ciągu dnia ostatnio dostawałam także zupę – barszcz ze śmietaną. Taki trochę inny niż u nas, ale bardzo smaczny. Po każdej kolacji jest zawsze coś słodkiego – wczoraj bliny (naleśniki) z różnymi dżemami w środku, tylko o ile zrozumiałam (no bo nie wszystko rozumiem, szczególnie jeśli oni między sobą rozmawiają), kupione, a nie robione własnoręcznie. Ale i tak bardzo dobre. Na śniadanie dostaję kaszkę mannę na mleku ;D I tosty z serem żółtym i szynką. Był też jogurt i „syrok” – taki słodki twarożek w polewie czekoladowej. Identycznym nas częstowano u Akosa w Budapeszcie. Były też winogrona i arbuz, no i sałatka z własnych pomidorów, szczypiorku etc. Więc z braku witamin szkorbutu nie dostanę ;P

Jak to zawsze bywa, jedni mają lepiej, drudzy gorzej. Adam (ten z Oxfordu) musi do swojego pokoju przechodzić przez pokój gospodarza, za to mieszka 2 minuty na piechotę od uniwerku. U jednej dziewczyny nie ma światła w toalecie (nie wiem, czy na stałe ;)). Większość Anglików nie rozumie swoich gospodarzy, więc w ogóle nie wiedzą, co się dzieje, o co się ich pyta etc. U mnie woda jest żółta – nie wiem, czy u wszystkich. Jak o tym mówiłam, to ktoś mówił, że może rury takie stare – ale może u innych też jest żółta woda, tylko nie widzą, bo mają żółte wanny i toalety 😉 A u mnie wanna i toaleta nówka, białe jak śnieg, to i kolor wody widać. Może to dlatego, że woda jest z jeziora, i ostrzegano nas, żeby jej nie pić z kranu. Zawiera jakieś metale. Wszyscy ją filtrują i gotują przed spożyciem.

Podział na grupy ma się odbyć dopiero po sześciu dniach zajęć (wczorajsze piątkowe i cały przyszły tydzień), będą chyba tylko dwie. Zajęcia mają być codziennie od 9.45 do 13.00, tj. 3h dziennie, wychodzi 15h tygodniowo. Szkoda, że nie są rozplanowane na tylko cztery dni w tygodniu, tak jak to jest na ogół w Anglii.

* Update z 16.09.2008: już wiem, dlaczego musimy mieć zajęcia 5 razy w tygodniu. Zajęcia są podzielone na dwa bloki: poranne i popołudniowe, i po prostu nie możemy mieć ich dłużej niż do 13.00, tj. nie można ich „upchnąć” w 4 dni. A wszystko to z powodu dobrze nam znanego w Polsce (i w Anglii też): braku wystarczającej liczby pomieszczeń.

Pogoda – niespodzianka, lepiej niż w Anglii było przez te kilka dni. Przede wszystkim bardzo ciepło (nawet 18 stopni). Choć wydaje mi się, że ja po prostu się już taką Angielką stałam – cały czas mi gorąco, ale widzę, że tutejsi w kurtkach jesiennych chodzą. Pada dosyć dużo deszczu. Dni jeszcze długie – ciemno się robi dopiero wieczorem, koło 21.30, ale w zimie ma być ciemno już o 15.00. Mokro jest okropnie – wszędzie pełno kałuż i błota, aż trudno przejść, drogi i chodniki dziurawe jak cholera. W związku z tym jedną z zagadek tego kraju jest fakt, że bardzo dużo Rosjanek, szczególnie młodych, chodzi w butach na bardzo wysokich obcasach. Ja bym się tutaj zabiła po paru krokach.

Irina już od czterech lat przyjmuje studentki (tzn. ja jestem czwarta z rzędu). Szczególnie zachwyca się Samanthą. Tak bardzo, że zaraz pierwszego dnia pokazywała mi zdjęcia, które od niej dostała – a swoich rodzinnych żadnych nie pokazała. I właściwie nie ma dnia, żeby o niej nie wspomniała – a że Samantha sama zjeździła tyle Rosji i z nią na daczy miesiąc mieszkała, a że Samantha do niej listy pisze, a że Samantha ją do Londynu zaprosiła. Dla kontrastu, w przypadku jednej dziewczyny nawet nie pamięta jej imienia. Nie wiem, jak Samancie udało się zdobyć jej serce, bo nie wydaje mi się jakoś tak bardzo serdeczna. Jest uprzejma, troskliwa jak to Rosjanie, ale nie jest jakoś bardzo rozmowna. Może nie podoba jej się, że jestem z Polski? Kiedy pierwszego dnia jadąc na uniwerek spotkałyśmy na przystanku drugą „parę” – Tima z jego хозяйкой, ona wydała mi się o wiele bardziej sympatyczna – po głowie mnie głaskała, że taka śliczna dziewczyna z Polski, i widać było, że Irinie zazdrości, że ze mną można po rosyjsku porozmawiać. Nawet prosiła, żebym się Timem „zaopiekowała”, bo on ni w ząb po rosyjsku i bała się, że do domu nie będzie sam umiał wrócić. Wydaje mi się, że moja хозяйка kreuje się na taką nowoczesną i wykształconą Europejkę – jedno z pierwszych pytań, które mi zadała (zważcie, po 56h podróży o 7 rano), było: czy lubię chodzić na koncerty muzyki poważnej i do teatru? Bo… No tak, Samantha uwielbiała. Potem po kilku kolejnych zdaniach dowiedziałam się, że Irina była w Ameryce aż dwa razy, łącznie przez jakieś 10 miesięcy. Pogratulować 😉 Ciekawe, jak sobie bez znajomości języka radziła 😉 No ale, generalnie nie narzekam.

Wydaje mi się, że Rosjanie niewiele wiedzą o tym, co się w Europie dzieje. Co najwyżej pod kątem tego, co Europa o Rosji mówi. Irina nie wiedziała, że Wielka Brytania jest w Unii Europejskiej (myślała, że jak nie jest w Schengen, to znaczy, że nie jest w UE). Myślała również, że Polacy nie potrzebują wiz do Rosji. Coś się jej pomyliło z czasami ZSRR 🙂 Wczoraj oglądałam wiadomości – składały się głównie z długiego przemówienia Miedwiediewa i wszelkie relacje dotyczyły wojny z Gruzją.

Dzisiaj poszłam z Rachel i Betty do bani, czyli rosyjskiej sauny / łaźni. Kosztowała tylko 120 rubli (12 zł) za dwie godziny. Po zakupie biletów chciałyśmy wyjaśnić, że musimy się najpierw przebrać w stroje kąpielowe (przy czym błędnie używałyśmy słowa „kostium”, co oznacza po rosyjsku… garnitur lub garsonkę :D), ale babka nie miała zielonego pojęcia, o co nam chodzi. Po chwili okazało się, dlaczego. Zaprowadziła nas do szatni, a tam pełno gołych bab. Betty i Rachel miały nietęgie miny ;D Ostatecznie przełamały swoją brytyjską pruderię, rozebrałyśmy się i przeszłyśmy do łaźni. Nie było żadnych szafek, więc swoje rzeczy musiałyśmy zostawić na ławkach. W łaźni było jeszcze więcej gołych bab, które rzeczywiście po prostu się myły – było pełno kranów i dużych, czerwonych, plastikowych misek, do których się nalewało wodę, a potem nią polewało siebie. Były też trzy prysznice, jeden tylko z zimną wodą – dobre po gorącej bani. Wydaje mi się, że te prysznice to taki element nowoczesności, że w przeszłości były tylko miski, ale mogę się mylić. No i tak jak powiedziałam, Rosjanki rzeczywiście przychodzą tam się myć – mają ze sobą wszelkiego rodzaju kosmetyki do kąpieli i gąbki, szczotki etc. Oprócz tego dostaje się wierzbowe witki (веники), i po wejściu do bani okłada się nimi po plecach i w ogóle całym ciele. Niektóre z Rosjanek naprawdę się nie oszczędzały, miały plecy czerwone, że aż. Cała łaźnia i bania pięknie pachniały tymi suszonymi witkami. Swoją drogą na początku nie wiedziałyśmy, że trzeba je najpierw namoczyć – po paru minutach w bani i trzymaniu ich w ręce prawie się poparzyłam, tak gorące się zrobiły. Wchodziłyśmy do bani kilkakrotnie, a potem się umyłyśmy (drugi raz tego dnia), bo jedna Rosjanka jak tylko zobaczyła, że nic nie mamy, wręcz rozkazała nam się umyć swoim szamponem i mydłem.

Ciąg dalszy o psie. Zauważyłam, że każdego dnia ma na głowie kitkę związaną gumką innego koloru. A dzisiaj Ira pokazała mi, jak umyć jej łapki w zlewie po spacerze (spacer z nią trwał 3 minuty zresztą), i przy okazji… umyła jej tyłek 😮 W zlewie, w którym ja myję zęby. Słabo mi się zrobiło. Jeszcze rozumiem, gdyby jakichś środków czystości użyła, ale po co psu tyłek wodą moczyć? Wątpię, żeby od tego czyściej było. No ale kto wie, może Irmoczkę w pupkę całują, to i chcą, żeby czysta była 😉

Dzisiaj znowu oglądałam wiadomości na kanale pierwszym. Potwierdzają się moje podejrzenia, że codziennie obywatelom Rosji serwuje się przynajmniej kilka minut przemowy prezydenta (i ew. różnych innych oficjałów, dzisiaj np. burmistrzów Moskwy i St. Petersburga). Miałam trochę deja vú, bo znowu mówiono o Gruzji, w taki sposób jak wczoraj – najpierw relacja z „naszego” kraju, a potem z Unii Europejskiej.

Później oglądałam program, który leci także w Polsce i pewnie w Wielkiej Brytanii, i oczywiście w Stanach Zjednoczonych, w którym gwiazdy telewizyjne tańczą na lodzie z profesjonalnymi tancerzami (czy speców od tańca na lodzie się jakoś po polsku nazywa? Nie mogę sobie przypomnieć. Po rosyjsku: figuristy, фигуристы). Piękny show i zerżnięty kropka w kropkę z jego zachodnich odpowiedników. Nic już się z rosyjskiej pruderii nie ostało: paniom tancerkom i prezenterkom cycki wyskakują z dekoltów, a reklamy w przerwie programu ociekają seksem. I reklamuje się wszystko od proszków do prania po samochody Chevroleta. To znowu ku przestrodze tym, którzy myślą, że tu wciąż komuna. Niech sobie zresztą poczytają Pielewina. No ale co prawda to prawda, gejów pewnie jeszcze nie pokazują… (vide: moja babcia się ostatnio skarżyła, że amerykańskie seriale tak dużo gejów pokazują, a fe) 😛

Teoretycznie ten rok akademicki będzie się składał z 36 tygodni: 18 tygodni w jednym miejscu, 18 w drugim (choć można też wybrać 36 tygodni tylko w jednym miejscu), ale na szczęście w praktyce wychodzi mniej: 16, a zajęć tylko 14, bo w pierwszym tygodniu ich przecież prawie nie było, no i jest jeszcze reading week. Także Kamilu, nie martw się, zobaczymy się już za 15 tygodni ;P

Niestety obliczyłam, że jeśli wyjadę stąd 20. grudnia, to w Słupsku będę dopiero 22. grudnia. Ot, podróżowanie autokarem. Samolotem byłabym tego samego dnia 🙁

Pierwsze wrażenia

Pierwszego dnia (4. września) już o 10.30 musieliśmy iść na spotkanie na uniwersytet, żeby wypełnić formularz rejestracyjny. Bo tak, do Rosji nie wystarczy wiza, to tylko pierwszy etap. Potem na granicy wypełnia się kartę migracyjną, którą trzeba cały czas ze sobą nosić – jak również paszport, lub fotokopie tychże. A w miejscu pobytu trzeba się dodatkowo zarejestrować i tenże papier także ze sobą nosić. A kolejnym etapem będzie przedłużenie wizy, którą można początkowo dostać tylko na 3 miesiące, a my zostajemy na prawie 4, no i zmienienie jej na wizę wielokrotną, jeśli ktoś chce w międzyczasie podróżować poza granicami Rosji. Ale tego jeszcze nie zrobiliśmy.

Swoją drogą śmieszna rzecz – w Rosji, żeby cokolwiek kupić / załatwić, trzeba pokazywać paszport. Bilet na pociąg – paszport, karta SIM (typu pay as you go) – paszport. Wyobrażacie sobie, żeby w Polsce kupować Simplusa za okazaniem paszportu? To by było bardzo śmieszne. Ale tutaj nie jest. Tu inaczej nie można. Plus taki, że karta za darmo była – cała kasa, którą wpłaciłam (100 rubli ~ 10 zł) jest na mój użytek. Tylko że na zagraniczne numery nie mogę dzwonić, a jedynie pisać smsy. Jeślibym chciała dzwonić za granicę, musiałabym wpłacić 1500 rubli (~150 zł). Poza tym Rosja jest podzielona na różne strefy, i karta którą mam, jest tylko dla jednej strefy, i Moskwa to tak jakby zagranica, bo mieści się w innej strefie… Dziwactwo. Nie jestem pewna, czy nie można kupić karty SIM, która działałaby w całej Rosji bez podziału na strefy – może i tak, ale nam polecono kupić taką, to i kupiłam. Jestem w taryfie „Przyjaciele” i za minutę rozmowy z ludźmi w tej samej taryfie (czyli wszystkimi ludźmi z kursu) płacę jakieś 0.001 zł za minutę… 🙂 Inne rozmowy i smsy też są dosyć tanie, tańsze niż w Simplusie.

Wracając do mojego nowego miejsca zamieszkania – mieszkanie jest dosyć duże – duży korytarz, trzy pokoje – dwa większe i jeden mniejszy, ale oczywiście kuchnia, łazienka i toaleta mikroskopijne (ale przynajmniej te ostatnie osobno). Mieszkanie znajduje się na parterze (czyli po rosyjsku na pierwszym piętrze, przez co pierwszego dnia byłam bardzo zaskoczona, że nie muszę wchodzić po schodach, bo zapomniałam o tej małej różnicy), i z każdej strony jest zabudowany balkon. Niestety z tego powodu mój pokój jest dosyć ciemny. Mam łóżko, fotel, biurko, dobrą lampę do czytania, aż dwa wielkie lustra – i mnóóóóstwo gratów. Definitywnie mój pokój pełni głównie rolę graciarni, a kilka miesięcy w roku – pokoju dla studentki. Babuszki Rosjanki niczym nie różnią się od Annemarie. Nigdy niczego nie wyrzucają, bo a nuż się przyda. Sporo jest też książek, ale nie wiem, czy dam radę cokolwiek przeczytać. Meble – stare, też takie jak u nas w Słupsku w dużym pokoju. Ale widać, że tak źle się siostrom nie powodzi, bo wszędzie mają okna plastiki (i wewnątrz, i na balkonach), łazienka i toaleta musiały być remontowane jakiś czas temu – nowy prysznic (z wanną), ładne kafelki etc. W pokoju gościnnym nowiuśki odtwarzacz DVD i VHS. Stanowi to wszystko śmieszny kontrast z tymi starymi meblami, dywanami, lampami. A ja w szafie mam dla siebie tylko 3 półki i dwa wieszaki, bo resztę zajmują graty i… różnego rodzaju przetwory w wielkich słojach.

U moich gospodyń jest także dacza nad jeziorem (taki mały rusycyzm – przyp. korektora). Ale niestety teraz już tam nie jeżdżą, bo zaczęła się jesień. Ale mają stamtąd oczywiście mnóstwo własnych warzyw – pychota.