02.06.2009

W Dzień Dziecka zdecydowałam się na kolejną rozrywkę dla dzieci i poszłam do Moskiewskiego ZOO. Wcześniej parokrotnie słyszałam o tym miejscu negatywne opinie, ale przypuszczam, że to dlatego, że nasi studenci zwiedzali je zimą, kiedy wiele zwierząt było zamkniętych w klatkach – obecnie wszystkie znajdują się na wybiegach. Dużym plusem na pewno jest fakt, że dla studentów wstęp jest za darmo 🙂 Bardzo ciekawa była wystawa z ogromnymi jadowitymi ropuchami, pająkami i wężami. Największy z pająków był prawie tak wielki, jak moja dłoń, brrrr.

Temperatury w Moskwie w ciągu tego weekendu były okropnie wysokie, w niedzielę sięgnęły 30 st. Upał w wielkim mieście jest naprawdę nie do zniesienia. Gdyby woda w fontannach były tutaj trochę czyściejsza, to chętnie bym do jednej z nich wskoczyła. Przez to, że dużo spacerowałam na słońcu, mam spalony dekolt i ramiona (ale nie jakoś poważnie).

31.05.2009

Kolejna atrakcje zaliczone w Moskwie to cyrk i Wróble Góry. Wszystko to znajduje się w pobliżu stacji Uniwersytet, i to tam właśnie mieści się kampus MGU, którego główny budynek wygląda jak jeden z pałaców Stalina. Urocza okolica, rozległe parki i taras, z którego można popatrzeć na panoramę Moskwy.

Cyrk to stanowczo nie rozrywka dla mnie – tzn. przedstawienie było dosyć ciekawe, ale myślę, że pozostawię taką formę spędzania wolnego czasu dzieciom, sama wolę się zająć czymś poważniejszym 😉 Ciekawostką na pewno był występ białych lwów i tygrysów, tylko że niestety ja nie jestem fanką występowania zwierząt w cyrkach. Poza tym bilet był cholernie drogi – 600 rubli (~60 zł).

Wieczorem byłam z dziewczynami w tajskiej knajpie w Kitaj Gorodzie (czyli moskiewskim Chinatown) i muszę przyznać, że pierwszy raz w Rosji miałam okazję zjeść coś naprawdę ostrego – tj. wieprzowinę w czerwonym sosie curry. Aż mi łzy pociekły. Więc jednak są miejsca w tym kraju, które mogą zaspokoić moje podniebienie 🙂

30.05.2009

Wycieczka do Władimira i Suzdala z Moniką i Lizą. Plan dokładnie obmyślony, wszystko zapięte na ostatni guzik, wskazówki Eleny – naszej nauczycielki – starannie zanotowane. Może dlatego tak nie lubię niczego planować – bo to nigdy nie wychodzi. Idąc za radą Eleny postanowiłyśmy pojechać tam autobusem – ona zapewniała nas, że jeździła do Władimira wiele razy, i że jest to najlepszy sposób – szybko, tanio, autobusy często jeżdżą i są bardzo komfortowe. Taaaa…. (coś tu śmierdzi od razu, komfortowe autobusy w Rosji? Jakim cudem?). A jak było w rzeczywistości? W autobusie siedziałyśmy godzinę, bo ruszył dopiero, gdy zapełnił się pasażerami. Był jednopiętrowy, siedziałyśmy na górze – upał jak cholera, okien otworzyć się nie da, a o czymś takim jak klimatyzacja to chyba tutaj jeszcze nie słyszeli. Korki na autostradzie. Zamiast obiecanych trzech godzin podróży wychodzi nam jakieś pięć i pół. Jesteśmy we Władimirze późnym popołudniem i oczywiście pierwsze kroki kierujemy do restauracji, bo jesteśmy głodne jak wilk (wybrałam drób w sosie jabłkowym – pycha). Gdy zaczynamy zwiedzanie, jest mniej więcej godzina 16.00 (zamiast planowanej 13). Oznacza to, że musimy zrezygnować z Suzdala (dojazd w obie strony i zwiedzanie zajęłyby razem przynajmniej trzy godziny, a przecież jeszcze trzeba wrócić do Moskwy). Obchodzimy kościółki, po czym docieramy do dworca kolejowego, gdzie, nauczone złym doświadczeniem, kupujemy bilety na elektriczkę – okazuje się, że są o połowę tańsze dzięki zniżce studenckiej (ok. 130 rubli zamiast 230), i elektriczka ma jechać trzy i pół godziny. Sprawdzamy, że następna będzie o 18.00, po czym lecimy zwiedzić jeszcze jeden kościółek, wracamy na czas i… Tu dowiadujemy się, że żadnej elektriczki o 18.00 nie ma, jest dopiero o 20.30. Oczywiście uprzejmie się nas informuje, że powinnyśmy nauczyć się czytać (brzmi znajomo?). Wracamy do rozkładu jazdy. Ten, na który patrzyłyśmy, to kartka formatu A4 przyklejona na tablicę z rozkładem jazdy – założyłyśmy, że jest najbardziej aktualna, skoro tam wisi. Okazuje się, że nie. Miała obowiązywać od następnego dnia (sezon letni). Idziemy więc na autobus, tracąc kasę wydaną na elektriczkę, bo tak długo czekać nie możemy. Tym razem jedziemy tylko dwie i pół godziny, w Moskwie jesteśmy o 21.00.

Tak po fakcie myślę, że wycieczki do miejsc takich jak Władimir są atrakcją tylko dla osób bardzo zainteresowanych historią, architekturą i religią, bo tak naprawdę nie ma tam absolutnie niczego oprócz kościołów – a tych w Moskwie jest wystarczająco dużo. Jednak nasza nauczycielka bardzo gorąco nas przekonywała, że trzeba tam pojechać, że tam jest tak pięknie i w ogóle. No i owszem, ale nie sądzę, żeby to było warte spędzenia ośmiu godzin w autobusie 🙂

29.05.2009

Dzisiaj byłam w Nowej Galerii Tretiakowskiej, która mieści wyłącznie współczesną sztukę rosyjską. Ani budynkiem – betonową maszkarą wybudowaną w latach ’80. XX w., ani ekspozycjami zachwycona nie byłam – chyba głównie dlatego, że ogromna większość prac tam wystawionych była w duchu socrealizmu. Myślę, że przeciętny turysta może sobie tę galerię darować. Obok Tretiakowki znajduje się Park Rzeźb, w którym zgromadzono wszystkie pomniki – pamiątki komunizmu (co kto sobie życzy, Leniny, Staliny, Breżniewy) oraz różne współczesne rzeźby.

Po drugiej stronie ulicy znajduje się Park Gorkiego, tj. olbrzymi park rozrywki, do którego wstęp jest płatny (dla studentów zniżka jak zawsze, więc była to kwestia paru złotych), a oprócz tego płaci się za każdą atrakcję osobno. Ogólnie jest to bardzo przyjemna okolica, szczególnie, że teraz jest ładna pogoda, wszędzie rozkwitają kwiaty i zielenią się drzewa.

27.05.2009

No w końcu, nareszcie Liuba wypowiedziała te słowa, które zawsze każda bab wypowiedzieć musi – i jeśli tego nie zrobi, moi drodzy, to z nią jest coś nie w porządku. Jak wiadomo, każda bab nalega, by jeść jak najwięcej. Te słowa, to jak argument ostateczny, broń masowego rażenia, zwieńczenie wszelkich wysiłków:

„Schudłaś!!! (tu wyobraźcie sobie ten słynny motyw z Toccaty d-moll Bacha…) Musisz przytyć! (organy kościelne) Co powie twoja rodzina, gdy cię zobaczy?… (groza niczym w filmie o Draculi)”

Tak, ma to na celu wzbudzenie poczucia winy – jak ja mogę nie jeść, jak mogłam doprowadzić siebie do takiego koszmarnego stanu, w którym ubrania wiszą na mnie niczym na strachu na wróble, a żebra wystają mi jak u głodujących dzieci z Afryki. Siła przekonywania babuszek jest tak silna, że każda studentka momentalnie odczuwa chęć przekonania się w lustrze, że wszystko z nią w porządku. Uff, na szczęście tak.

26.05.2009

Kuchnia kaukaska odkryła przede mną jeszcze dwa swoje sekrety, gruziński sos tkemali i abchaski / gruziński adżika. Pierwszy może mieć, w zależności od składników, smak słodko-kwaśny (koloru czerwonego) lub kwaśno-pikantny (koloru brązowo-żółtego), podstawowym jego składnikiem są śliwki mirabelki. Można go dodawać do mięsa (szczególnie zaś do szaszłyku), ziemniaków i past. Adżika to bardzo ostra pasta z papryki z dodatkiem pomidorów i czosnku, również idealna do wszelkiego rodzaju potraw mięsnych. Zaopatrzyłam się w oba te sosy, więc chętnych zapraszam na degustację 😛

Oprócz tego udało mi się kupić w końcu dużą (tj. na trzy filiżanki) miedzianą dżezwę do kawy. Do tej pory widziałam tylko używane, w niezbyt dobrym stanie, w moim lokalnym sklepiku, i nowe, piękne, ale bardzo drogie (860 rubli – 86 zł) w sklepie indyjskim. Monika zainteresowała się tematem i poprosiła o radę swoją bab, a ta nam dała adresy paru rynków. Niestety niczego tam nie znalazłyśmy i, tracąc powoli nadzieję, wybrałyśmy się w trzecie z kolei miejsce. Wysiadając z metra, zauważyłyśmy w przejściu podziemnym sporą kolejkę przy jednym ze sklepików oraz napis na nim „Wyprzedaż – wszystko po 350 rubli” – a na wystawie wśród naczyń i robotów kuchennych – dżezwy! Na dodatek identyczne z tymi z indyjskiego sklepu! Wyczekawszy pół godziny w tłumie podekscytowanych babuszek, napierających na mały sklepik ze wszystkich stron, dostałyśmy swoje upragnione dżezwy za jedyne 350 rubli. Było warto się pomęczyć.

A tak swoją drogą to zamiłowanie Rosjanek do przecen jest przerażające – mało się tam nie pozabijały. Na dodatek Rosjanie mają taką mało przyjemną właściwość, że w kolejkach i w metrze nigdy nie zachowują dystansu – kobieta stojąca za mną przez całe pół godziny z uporem maniaka wbijała mi w tyłek (!) swoje ręce, w których trzymała torebkę. Tak jakby fizyczne odłączenie się od mojej osoby miało spowodować utratę miejsca w kolejce…

I wiecie, skąd jest moja dżezwa? Też z Kaukazu – a dokładniej, z Piatigorska. To mi się trafił suwenir 🙂

23.05.2009

Wycieczka do Tweru. Pobudka o 7.00 rano, o ja nieszczęsna. Bilet na elektriczkę w obie strony – 226 rubli, czas podróży – ok. 2,5h (to jakieś 170 km).

Twer ma ok. 400 tys. mieszkańców, więc rozmiarem przypomina Pietrozawodsk. Znajduje się nad Wołgą, i nabrzeże jest na pewno jedną z najładniejszych jego części. Niewiele o tym mieście mogę poza tym powiedzieć – powstało już w średniowieczu, ale nie zalicza się do miast średniowiecznych Złotego Pierścienia. Na pewnym etapie średniowiecznej historii Rosji rywalizowało z Moskwą o prym. Po olbrzymim pożarze w 1763 r. zostało odbudowane w stylu neoklasycystycznym przez Katarzynę Wielką. W 1940 NKWD rozstrzelało tam 6200 polskich policjantów i więźniów z obozu w Ostaszkowie. Od 1931 do 1990 miasto to nazywało się Kalinin. W 1941 r. Wehrmacht okupował Kalinin przez dwa miesiące, co doprowadziło do jego totalnego zniszczenia.

Na Twerskim Uniwersytecie uczy się dziesięć studentek z Anglii, wszystkie z Nottingham, a poza tym jest mnóstwo fińskich studentów. Na pewno to dobre miejsce, jeśli ktoś chce sobie oszczędzić – Emma mieszka w akademiku i płaci tylko 2500 rubli miesięcznie (250 zł), nawet internet jest w to wliczony, na dodatek akademik jest dla obcokrajowców, więc nie ma co narzekać na warunki. No a tak poza tym to nie zdecydowałabym się tam żyć, choć na pewno bliskość do Moskwy to jeden z atutów tego miejsca. Szczerze mówiąc, wiało nudą, choć to kwestia gustu – Natalie jest bardzo zadowolona i mówi, że jeśli miałaby wybierać jeszcze raz, to nie spędziłaby w Moskwie pierwszego semestru. A ja na odwrót – nie wybrałabym Pietrozawodska, tylko St. Petersburg.

W Twerze spędziłyśmy ok. pięciu godzin, dwie godziny spacerując, a pozostały czas najpierw w restauracji, a potem w kafejce. Było miło i przyjemnie do czasu naszej powrotnej podróży. W naszym przedziale znajdowała się grupka fanów piłki nożnej, choć z początku wydawało nam się, że to po prostu pijana młodzież. W Rosji picie w pociągu czy na ulicy jest normą, mimo że teoretycznie jest to nielegalne. Można do tego widoku przywyknąć. Młodzież ta oczywiście nie miała biletów na elektriczkę, ale kontrolerki były bezsilne. Bo i cóż mogły zrobić? Nie mówiąc o tym, że połowa pasażerów jeździ na gapę, i gdy wiedzą, że kontrolerzy zbliżają się do ich wagonu, na przystanku wyskakują i przebiegają na tył pociągu. Wygląda to komicznie.

Problemy zaczęły się na jakieś pół godziny przed Moskwą. Na jednej ze stacji nagle do wagonu wpadła grupa chłopaków, która bardzo brutalnie zaatakowała siedzących w naszym wagonie kiboli (teraz już się domyśliłam, kim są) – przytrzymując się półek na bagaż, skakali po ich ciałach i kopali po głowach, mieli także flary, które wrzucili do środka innego wagonu. Wszystko odbyło się bardzo szybko, trudno mi nawet powiedzieć, czy to było 15 sekund, czy minuta, po czym atakujący wybiegli z pociągu. Przekrzykiwali się jeszcze przez okno z „naszymi” – wymienili się numerami, żeby umówić się na ustawkę, i pociąg odjechał.

Nadal było strasznie dużo zamieszania – „nasi” kibole byli niezwykle podekscytowani atakiem, z innych wagonów dołączali do nich kolejni znajomi, bo okazało się, że podróżowali rozdzieleni na grupki, wszyscy głośno rozmawiali, przekrzykiwali się, przeklinali Niezauważalnie większość „normalnych” pasażerów zmyła się z naszego wagonu, razem z milicjantem, który w czasie ataku zamarł tak jak i my, i zdałyśmy sobie sprawę, że siedzimy otoczone kilkudziesięcioma kibolami, z których dwóch przysiadło się do nas, jeden trzymając się za głowę, która go bolała, może od kopniaków, jego kolega spytał się nas o tabletki od bólu głowy, potem o wodę – Monika dała mu resztkę swojej coli. O dziwo nie byli nami zbytnio zainteresowani – na szczęście nie zadawali nam osobistych pytań, dzięki czemu nie zorientowali się, że jesteśmy obcokrajowcami (Liza, jako że jest prawie dwujęzyczna, ma rosyjski akcent, gdy mówi po rosyjsku), pytali się głównie o to, czy lubimy futbol, i czy przestraszyłyśmy się ataku.

Notabene Monika próbowała to zdarzenie sfilmować swoim aparatem (bardzo mądrze :]), na co natychmiast zwrócili jej uwagę, a gdy wszystko się uspokoiło, jeden z nich do niej podszedł i kazał pokazać zawartość pamięci.

Po jakimś czasie ten z bólem głowy poszedł się położyć na jedno z siedzeń, a jego kolega przesiadł się gdzie indziej, za to zamiast niego przysiadł się inny koleś, który wszystkie nas trzy po kolei poprosił o piwo, i nie wierzył nam, że nic nie mamy. Potem zaczął „podrywać” Lizę (nie wiem, czy istnieje coś nieprzyjemniejszego na świecie, niż rosyjski styl podrywania dziewczyn – a jak jeszcze w wykonaniu pijanego kibola, to w ogóle słabo się robi), kłaść jej ręce na kolana, próbując chwycić jej dłoń, a potem nawet ją całować. Problem Lizy był taki, że, jak wyjaśniła nam później, w stresowej sytuacji nie potrafi przestać się śmiać, pewnie dlatego wydawała się jemu taka miła i chętna, przez co musiała spędzić z nim te 15 minut, które nam jeszcze zostało do Moskwy.

Było to ogólnie bardzo nieprzyjemne pół godziny podróży, choć wiedziałam, że dziewczynom kibole nic nie zrobią. Liza natomiast zniosła całe to wydarzenie bardzo ciężko – powiedziała, że zrujnowało ono jej poczucie bezpieczeństwa w Moskwie i cały obraz tego miejsca, jaki dotychczas miała w głowie, i że bardzo się cieszy, że już wkrótce wyjeżdża. Myślę, że to tylko świadczy o jej naiwności, bo nigdzie nie jest bezpiecznie, i jeśli dotychczas żyła w błogim przeczuciu, że nic się jej nigdy nie stanie, to nawet i lepiej, że coś takiego otworzyło jej oczy.

22.05.2009

Kuchnia rosyjska wciąż ma przede mną jeszcze parę sekretów, kolejnym z nich, który odkryłam jakiś czas temu, to czurczcheli. No i jak to zwykle bywa, nie jest to tak naprawdę przysmak rosyjski, lecz gruziński – orzechy zatopione w gęstym soku z winogron (o konsystencji takiej twardej galarety powiedziałabym), wyglądają, jak sople, bo są nawleczone na nitkę. Szczególnie dużo sprzedawano ich w Soczi, ale także w Moskwie można je kupić u babuszek na ulicach i w sklepach. Tak szczerze, w ogóle mi to nie smakowało, może dlatego, że ja nie lubię rodzynek i ta masa winogronowa miała taki… podobny smak.

21.05.2009

Niedawno zaczęło się w Rosji nieprzyjemne zjawisko pod tytułem „wyłączanie ciepłej wody na dwa tygodnie”. Wspominałam o tym w moim pamiętniku w Pietrozawodsku, ciesząc się, że ma to miejsce tylko w wakacje, ale tak naprawdę, jak się okazuje, w niektórych miejscach już w maju – paru moich znajomych nie miało ciepłej wody w ostatnich tygodniach. Mnie na szczęście (jeszcze) to nie dotknęło.

20.05.2009

Mimo siedmiu miesięcy spędzonych w Rosji, nadal nie mogę się przyzwyczaić do widoku mężczyzn siedzących na ławce pod blokiem i pijących piwo… o 11.00 rano.