14.03.2009

W piątek było kolejne masowe wyjście, tradycyjnie najpierw do Krużki, a potem do jakiegoś innego miejsca. Ponieważ miałam już zaplanowane zajęcia na sobotę rano, postanowiłam wrócić do domu metrem przed 1.00. Tym razem bardziej mi się podobało, zdecydowanie jestem istotą barowo-piwną, a nie klubowo-drinkową. Grałam z dziewczynami w karty w „duraka”, ale słabo mi szło (wiadomo, kto nie ma szczęścia w kartach, ten…).

Znamienne, że w centrum bywam tylko po zmroku… Kiepski ze mnie póki co turysta.

Dzisiaj miałam moje pierwsze dwie lekcje. Obie uczennice w moim wieku. Ciekawe, że pierwsza z Kaukazu, a druga z Białorusi. Z pierwszą to była sama przyjemność – pogadałam z nią 45 minut i dostałam za to 400 rubli 😀 Chyba mnie polubiła, bo mówiła, że jeśli tylko będę w czymś potrzebowała pomocy, to mam do niej dzwonić. Pomyślałam sobie, że mamy totalnie różne życiorysy – ona żyje sobie w swoim mieszkanku (naprawdę niezłym, byłam pod wrażeniem, wszystko odpicowane), studia już dawno skończyła i ubiega się o czwartą już pracę z kolei – przy czym każda poprzednia praca, tak jak i obecna, była zgodna z jej wykształceniem (public relations).

Druga uczennica, Ksenia, przyjechała do Moskwy 5 lat temu z ojcem. Studiuje architekturę. Z nią jest większy problem – ma jakąś tam wiedzę o języku, przetestowałam ją, ale nie potrafi go używać, tzn. nie potrafi sklecić zdania do kupy, nie wie, jakich czasów używać, poza tym twierdzi, że nie rozumie nigdy, co czyta, mimo, że teoretycznie zna wszystkie słowa i gramatykę. Od niej wzięłam tylko 200 rubli, bo to de facto nie była lekcja, tylko rozmawiałyśmy o tym, co trzeba z nią przerobić i jak mają wyglądać zajęcia. Trochę mi się nie spodobało, że coś tam przebąknęła raz, że ona mogłaby mi pomagać w rosyjskim, a ja jej w angielskim, bo mnie nie o coś takiego chodzi – wokół wszędzie jest pełno Rosjan, którzy gotowi są bezinteresownie pomóc mi z rosyjskim, a ja potrzebuję niestety kasy i na „wymianę umiejętności” nie mogę się zgodzić. No ale zobaczymy, mam nadzieję, że jej się spodobają zajęcia i zdecyduje się zostać.

A tak wygląda polsko-ruski w wykonaniu Johna:

„Tak! Byłem, ale nie grałem. Potrzebowałem konczyć moją ankietę, a nie mam adidasy już. Także , nie czułem dobrze, moja usta boli mi, nie mam taki straszny zarodki jak ciebie!!! :o)

Wiesz że w dwa tygodniu, tylko miałem 10 lekcji a w 4 my oglądaliśmy filmy!!! Straszny, moj język nigdy nie będzie ulepszać!!! Moj grammatika był odwołać bo uczitelka nie był tutaj, a też inni uczitelka była chorą :o(

A inni uczitelka mowiła mi że ja jeszcze razem mowię po rosijsku i polsku! Na pewno! Jak niespodianka! Ale był bo mowiłam 'ale’ i 'taki’. Taki jest tak sam tylko ja nie conjugate it!!!!”

Jak niespodianka 🙂 A ze mnie to taki paskudny zarodek 😀 I od razu przypomina mi się mój znajomy pół-obcokrajowiec, który powiedział „profesor Miodzik” zamiast „Miodek”… 🙂

13.03.2009

Moja bab to taka dobra kobieta, że aż brak mi słów. Wczoraj upiekła mi ciasto. Zgadza się, całe ciasto tylko dla mnie, bo ona przestrzega postu. Przy czym post w religii prawosławnej jest o wiele bardziej surowy niż w katolickiej. Całkowicie zabronione są produkty mięsne, jajka i produkty mleczne oraz potrawy z ryb; rybę można jeść tylko 7. kwietnia (w Święto Zwiastowania) i w Wierzbową Niedzielę. Tak więc prawosławni przestrzegający postu jedzą głównie różnego rodzaju potrawy i przetwory z owoców i warzyw, owoców morza, oraz chleb. Podsumowując, większość jedzenia, które przygotowuje moja bab, jest tylko dla mnie. Ostatnio na śniadanie zrobiła mi sok pomarańczowy ze świeżo wyciśniętych pomarańczy… Kupuje mi pełno słodyczy. Na jarmarku miodu (to chyba rzecz rosyjska, bo w Pietrozawodsku też był taki jarmark) kupiła aż trzy rodzaje miodu, którym leczyłam się w trakcie swojej choroby. I jak byłam chora, to raz kupiła mi wodę na moją prośbę, bo nie mogłam wyjść z domu. Kupuję sobie co tydzień takie pięciolitrowe baniaki, nie pijam kranówy, a że w czasie choroby wypijałam po 2.5l wody dziennie, po dwóch dniach już jej nie miałam. No i teraz jestem już zdrowa, więc jak mi się skończyła ostatnia butla, to poszłam po następną. Wracam do domu, a tam czeka na mnie woda kupiona mi przez moją bab – specjalnie dla mnie przytargała te 5l (ona tej wody nie pija). Czyż to nie słodkie? Myślę, że naprawdę mam duże szczęście, bo jednak wydaje się, że w większości choziajki to dosyć chciwe kobiety, nastawione na jak największy zysk. Ostatnia Aled opowiadał mi, że chciał zrobić pranie drugi raz jednego tygodnia, a bab na to mu przed nos wysunęła słynny regulamin „współżycia” (który wyśmiewam parę notek wcześniej) i powiedziała: „Tu jest napisane, że możesz tylko raz na tydzień, więc ci nie wolno.” Nie przeszkodziło jej to jednak żądać od niego zapłaty w funtach (bo ona posyła pieniądze córce w Anglii…), choć regulamin mówi, że płacimy w rublach – zdobyć tutaj funty jest rzeczą kosztowną, więc nikt rozsądny się oczywiście na to nie zgodzi, i Aled też odmówił. Tym razem regulamin był po jego stronie 😉 Dobrze, że ja nie mam takich wojen!

Znalazłam kolejną uczennicę, choć tym razem „jednorazową”, a szkoda. We wtorek będzie miała rozmowę kwalifikacyjną po angielsku w sprawie pracy i chce po prostu z kimś porozmawiać, żeby przypomnieć sobie język. Tak więc w środę najpierw jadę do niej na 11.00, a potem o 13.00 przychodzi do mnie Ksenia. Zainteresowania językiem polskim nie było – moje ogłoszenie o angielskim zostało odwiedzone jakieś 25 razy w ciągu kilku dni, a o polskim – zero.

Zabawne, jak już stanę się sławna, to będą o mnie pisać tak jak o kimś takim jak, dajmy na to, Jack London, który był m.in. gazeciarzem, trampem, kłusownikiem, marynarzem, poszukiwaczem złota w Klondike, reporterem i korespondentem wojennym… O mnie będzie można powiedzieć: roznosicielka ulotek, sprzątaczka, pomoc kuchenna, kelnerka, praczka, pokojówka, recepcjonistka, sekretarka, menedżer hotelu, ekspedientka w muzealnym sklepiku i w luksusowym domu towarowym, asystentka muzealna, tłumaczka, korepetytorka języka angielskiego…

09.03.2009

Dobra wiadomość to taka, że nie muszę robić czwartego testu na HIV w swoim życiu 😀 Ani dopłacać do przedłużenia wizy. Jak widać co oblast’, to obyczaj.

Czasami mam wrażenie, że mimo braku żelaznej kurtyny Rosjanie nadal żyją w swoim świecie. Często zaskakuje mnie ich ignorancja dotycząca krajów europejskich. Moja gospodyni na przykład nie wiadomo skąd wzięła pogląd, że w londyńskim metrze drzwi trzeba otwierać ręcznie, natomiast „w moskiewskim mają już takie nowoczesne, automatycznie rozsuwane”… Dodam, że nie wiem, z którego roku są wagony, którymi jeżdżę w moskiewskim metrze, ale estetycznie to one wyglądają na lata 50., natomiast co by nie mówić, metro londyńskie wygląda bardzo nowocześnie. A wieku moskiewskich wagonów nie chcę oceniać, bo się już parę razy pomyliłam. Na przykład mój blok oceniałam na lata 70., a został wybudowany w dziewięćdziesiątych…

A wczoraj dostałam życzenia na Facebooku od Rosjanina z okazji – jak to się wyraził – nowego dla mnie święta, tj. Dnia Kobiet. Odparłam na to, że w Polsce też mieliśmy komunizm i że tak się składa, że przyszedł do nas z Rosji. I że obecnie w Europie to święto znane jest jako International Women’s Day (prawda, że nie w Anglii, ale Anglicy na ogół wiedzą, o czym mowa).

W ramach poszukiwania pracy postanowiłam ogłosić się na slando.ru (serwis identyczny z Gumtree), którą to stronę poleciła mi kiedyś Ewelina, a Ewelinę znalazłam przez Bartka, a Bartka przez forum o Rosji… Umieściłam ogłoszenie w sobotę, a dzisiaj dostałam maila od dziewczyny w moim wieku, która chce się uczyć angielskiego i na dodatek przychodzić na zajęcia do mnie, co oszczędzi mi dużo czasu, który normalnie musiałabym spędzać na dojeżdżaniu do ucznia. Problem w tym, że ona twierdzi, iż jej poziom jest zerowy, a ja liczyłam na kogoś, z kim można po angielsku rozmawiać i ćwiczyć z nim po prostu konwersację, i tak też się reklamowałam. No ale ona i tak chce spróbować i w sobotę będzie miała u mnie próbną lekcję. Cenę wyznaczyłam dosyć niską, bo nie jestem native speakerem i nie mam w ogóle doświadczenia (ciiii), ale jakby się z nią udało, to już z kolejnymi uczniami mogłabym próbować drożej. Oleg, jeden ze studentów, których poznałam w niedzielę, też chciał ze mną porozmawiać o pracy, ale nie wiem, czy tylko chciał mi coś doradzić, czy miałby dla mnie coś gwarantowanego. Sprawdziłam też te dwie agencje, która podała mi Katie, i one przyjmują wyłącznie Anglików. Tzn. zawsze mogę spróbować do nich pójść, ale wolałam najpierw spróbować na własną rękę, jakoś takie agencje nieodłącznie mi się kojarzą z kapryśnymi, bogatymi, noworuskimi mamuśkami chcącymi, żeby ich dzieci były wychowane i wykształcone „w europejskim duchu”. Co prawda nie mam na poparcie tych skojarzeń żadnych doświadczeń, po prostu lubię być uprzedzona 😉

07.03.2009

Jak drugi tydzień w Moskwie? Przeleżałam go w łóżku… Nigdzie nie wychodziłam i nie byłam przez cały tydzień na zajęciach. Nie byłam tak chora od liceum :/ Za to wydaje mi się, że Facebook znam cały wzdłuż i wszerz. Odkryłam zabawną grupę o nazwie „I lived with a khozyaika”, w której Brytyjczycy dzielą się wspomnieniami na temat swoich choziajek. Szczególnie rozbawił mnie wątek na temat pozbawiania się tego ogromnego kłopotu, jaki stanowiło… jedzenie serwowane przez choziajki 🙂 Czego to co niektórzy nie wyprawiali: chowali jedzenie po szafach, przychodzili na posiłki w bluzach z kieszeniami i plastikowymi woreczkami albo zaopatrywali się w serwetki, w których potem wynosili tyle, ile się dało zgarnąć z talerza pod nieobecność gospodyni, karmili kota, no i oczywiście klasyką było spuszczanie jedzenia w klozecie… Ja miałam to szczęście (mowa tu oczywiście o Pietrozawodsku), że mogłam dokarmiać Irmoczkę, a i zdarzało się, że kasza ze śniadania wylądowała parę razy w koszu na śmieci (na klozet się nie odważyłam, bo słyszałam, że z tego mogą być problemy… jak się coś zatka) – a ta kasza nie była taka zła, tylko że jakoś pod koniec mojego pobytu moja bab straciła wenę i serwowała mi ją na śniadanie właściwie codziennie przez dwa tygodnie…

03.03.2009

Psia jucha, ale się rozchorowałam. Nie poszłam na zajęcia, jutro pewnie też nie pójdę, o spotkaniu z rosyjskimi studentami mogę zapomnieć, wszystkie plany pogrzebane :/ Jeszcze wieczorem wszystko było OK, choć miałam jakieś podejrzane szmery w płucach, a w nocy taka gorączka mnie dorwała i bóle mięśni, że połowy nie przespałam. Najbardziej śmieszy mnie fakt, że akurat wczoraj John żartem powiedział, kiedy nie chciałam się zapisać do przychodni w brytyjskiej ambasadzie, że taki właśnie jest sposób myślenia Polaków: na pewno wszystko będzie dobrze i nic mi się nie przytrafi. No tak, bo wolę nie liczyć się z koniecznością płacenia głupich £75 (prawie 400 zł!!!) za wizytę u lekarza… Serio, takie są tutaj ceny. Podobno prywatne kliniki (jest kilka, europejska, amerykańska) są jeszcze droższe.

02.03.2009

Dzisiaj byliśmy w Brytyjskiej Ambasadzie. Postraszono nas tam soplami spadającymi z dachów i zabijającymi średnio kilka osób rocznie oraz bezpańskimi psami gryzącymi Bogu ducha winnych przechodniów i rozsiewających wściekliznę. W efekcie dzisiaj w nocy śnił mi się bezpański pies. Przestrzegano nas też przed bandytami dorzucającymi narkotyki do drinków i innymi metodami rabunku, a także przed szalonymi rosyjskimi kierowcami i chaosem na drogach. O dziwo z informacji, którą nam podano, wynika, że w Moskwie wodę z kranu można spokojnie pić i nie grozi to dyzenterią ani żadnym innym choróbskiem. Spędziliśmy na tym wszystkim kilka godzin, w domu byłam o 17.00, w związku z czym nie poszłam już do Pałacu Kultury, gdzie zapraszał nas Oleg, tylko zostałam w domu.

BTW dużo Rosjan zapewniało mnie, że nie powinnam mieć problemu ze znalezieniem pracy korepetytora angielskiego, mimo, że nie jestem „nosicielem”, jak to oni nazywają („nositel’), czyli native speakerem. Katie dała mi numery do dwóch agencji pracy, podobno w ten sposób dużo osób znalazło pracę. Zauważyłam, że faktycznie prawie wszyscy pracują. Colin zapewniał mnie, że skoro nawet X. (nie będę podawać imienia) ze swoim tragicznym polskim akcentem może nauczać angielskiego, to czemu i ja nie. No ale on to ma tutaj opinię podrywacza, więc pewnie wszystkie jego komplementy typu „nigdy po akcencie bym nie zgadł, że jesteś Polką” można zaliczyć do standardowych tekstów w jego wykonaniu 😉 Ach no i poznałam Johna „Pepe”, który dwa lata mieszkał w Polsce, studiuje polski i rosyjski, i po polsku mówi tak okropną mieszanką polsko-rosyjską, że aż uszy bolą (choć uparcie twierdzi, że wcale to a wcale te języki mu się nie mylą) 🙂

01.03.2009

Dzisiaj ostatni dzień Maslenicy. Od jutra zaczyna się Wielki Post. Maslenica jest także związana z końcem zimy i powitaniem nadejścia wiosny, i tak jak w Polsce pali się z tej okazji słomiane kukły. Podobno w centrum były jakieś zabawy z tej okazji, nawet przeczytałam na jakiejś polskiej stronie, że władze Moskwy zapowiadały, że „niedzielny korowód, który przejdzie przez centrum miasta, nie będzie ustępować karnawałowi w Rio de Janeiro czy festiwalowi piwnemu Oktoberfest w Monachium” haha 😀 Nie poszłam niczego zobaczyć, bo tego dnia o 13.00 mieliśmy spotkanie z rosyjskimi studentami w Language Link. Bardzo mi się podobało, spędziliśmy trzy godziny na różnych zabawach (np. konkurs na zbudowanie najwyższej wieży z kartek papieru i taśmy klejącej), podczas których się poznawaliśmy, każda grupa zrobiła też scenkę dotyczącą stereotypów na temat Rosjan i Brytyjczyków, w mojej grupie zgodzono się na moją propozycję przedstawienia rosyjskiego metra, które naprawdę zadziwia mnie każdego dnia. Razem pojawiło się ok. 20 studentów z różnych uniwersytetów (MGU, Uniwersytet Przyjaźni Narodów, Uniwersytet Putiej Soobszczenia etc.) i ok. 20 brytyjskich studentów. Co warto zauważyć, część Rosjan założyła garnitury lub temu podobną elegancką odzież… Zastanawiam się, czy ich mamy ich tak ubrały (zważywszy, że niektórzy z nich mają ledwo po 18 lat, a wielu z nich mieszka z rodzicami), czy sami mają tak w zwyczaju. Jest to jedna z tych rzeczy, która wciąż bardzo różni młodzież brytyjską i rosyjską. Do pewnego stopnia dotyczyło to Polski, ale w Polsce wszystko szybciej się zmienia. Jeszcze do niedawna nie ubrać się elegancko na egzamin byłoby strasznym faux pas, a teraz jest czymś normalnym. Za to w Anglii nawet na egzaminy ustne chodzi się ubranym tak jak na co dzień. Nie mówiąc już o takich spotkaniach jak to 🙂

Po spotkaniu część z nas poszła jeszcze do Krużki (co oznacza „kubek”), to miejsce, które, jak żartuję, stanie się pewnie moim drugim domem, bo najtańsze piwo (ich własna marka, Krużka) kosztuje tylko 55 rubli (~ 6zł) za 0.5l. Jestem w szoku. Owszem, w niektórych miejscach w Pietrozawodsku piwo czasem było tańsze, ale jakimś cudem nigdy nie mieli go na składzie, a tak przeciętnie nigdzie nie można było znaleźć niczego za mniej niż 70 rubli! Na dodatek Krużka to sieć, więc znaleźć ją można prawie wszędzie. Jestem pod wrażeniem. Utworzyliśmy z rosyjskimi studentami grupę na Facebooku i umówiliśmy się na środę na kolejne spotkanie. Pamiętam, jak w Pietrozawodsku Marina Borisowna argumentowała, że tam kiedyś próbowali organizować takie spotkania, ale rosyjscy studenci bardzo sztywno się zachowywali i nie za bardzo to wychodziło, więc zupełnie z tego zrezygnowali. Nie wiem, czy to prawda, ale na pewno tutaj było wręcz przeciwnie – powiedziałabym nawet, że z ich strony było dużo więcej zapału i entuzjazmu niż ze strony Brytyjczyków.

28.02.2009

Jak wrażenia po moim pierwszym tygodniu pobytu w Moskwie? Niestety muszę się przyznać, że nawet nie byłam jeszcze w centrum i głównie podróżowałam na trasie dom – szkoła – dom. Ale pomyślałam, że mam na zwiedzanie miasta całe cztery miesiące i na pewno wiele rzeczy będzie ładniej się prezentować, gdy pogoda będzie ładna. Moje postanowienie bycia sociable spowodowało, że miałam dzisiaj bardzo męczącą i trochę kosztowną noc. Umówiłam się z dziewczynami z mojej grupy na wyjście. Najpierw poszłyśmy do Ani (Polki), gdzie piłyśmy różnego rodzaju alkoholu o mocy przynajmniej 40%. Ania też mieszka u gospodyni, ale kwatera jej się trafiła taka, że tylko pozazdrościć! Raz, że mieszka jeszcze z innymi studentem, dwa, że ma do swojej dyspozycji de facto dwa pokoje, więc ma na tyle dużo miejsca, że może do siebie zapraszać gości (i jej bab jej na to pozwala!), trzy, że mieszka na Prospekcie Mira, czyli jeden przystanek od szkoły (!) i o wiele bliżej centrum. …OK, nie będę już biadolić nad swoim pechem. Anyway, po trzech godzinach dotarłyśmy do baru, gdzie przy bardzo długim stole siedziała już cała reszta towarzycha (tak szczerze, to ja nigdy nie widzę sensu wychodzenia w tak wielkich grupach, bo i tak przy stole można pogadać tylko z sąsiadami po obu stronach). Tam dziewczyny zamówiły wódkę. Niestety bardzo szybko wszyscy rozeszli się do domów / innych miejsc? (nie jestem pewna), bo była prawie północ i chyba ten bar powoli zamykano. Wówczas dziewczyny postanowiły się przenieść do jakiegoś klubu. Dodam, że mimo, iż metro działa do 1.00 nad ranem, wszędzie przemieszczałyśmy się tzw. gypsy cabs, czyli po prostu autostopem, tyle że płatnym. Teraz już wiadomo, na co poszła moja kasa tego wieczoru. A że była nas szóstka, na ogół musiałyśmy się rozdzielać na dwa samochody i potem obie grupy nie mogły się znaleźć. W pierwszym klubie była taka kolejka, że po 15 minutach czekania zdecydowałyśmy się pojechać w inne miejsce. Nie dotarłyśmy tam razem, część dziewczyn gdzieś przepadła. Potańczyłam przy jakiejś rockowej muzyce jakiś czas, po czym zawołano mnie, żeby przemieścić się po raz kolejny. Wylądowałyśmy w jakimś klaustrofobicznym klubie z muzyką electro, której bębnienie rozlewało się po całych wnętrznościach i wręcz miało się wrażenie, że muzyka fizycznie odbijała się od ścian, co powodowało u mnie niemalże chorobę morską. Moje finanse na ten wieczór były wyczerpane (ba, limit przekroczony), więc o suchej mordzie siedziałam tam przez kilka godzin próbując a) nie zasnąć b) udawać nieznudzoną, c) odpowiadać z uśmiechem na powtarzane co 5 minut pytanie od współtowarzyszy zabaw, że „yes, I’m OK”. Jedną z największych zagadek ludzkości będzie dla mnie zawsze fakt, że ludzie, by spędzać razem czas, chodzą w miejsca, gdzie niemożliwa jest rozmowa, czyli podstawowa forma komunikacji homo sapiens. Ale Anka obiecała mi, że będę mogła u niej zostać na noc, więc pomyślałam, że powrót z nią nie wyjdzie tak drogo, a metrem wracać byłoby trochę wcześnie. Jednak nie przewidziałam tego, że Anka, gdy zacznie imprezować o 20.00, to najwyraźniej kończy następnego dnia o 8.00 rano. Byłam bez kasy, żeby wziąć sama taksę do domu (poza tym się bałam), więc musiałam na nią czekać. Na szczęście potem w klubie pojawiła się Anita i powiedziała mi, że metro otwierają o 6.00 rano, więc po prostu poszłam do domu (metro na szczęście było blisko i ludzie już szli do pracy, więc było kogo się spytać, jak do niego dojść). Byłam tak zmęczona, że w metrze zasnęłam, i obudziłam się dopiero, gdy pociąg jechał,już w przeciwnym kierunku, tzn. znowu do centrum! Szkoda, że nie widziałam, jak wygląda depo i jak pociąg zawraca 🙂 Poszłam spać o 8.00 rano, wściekła na siebie za swoją głupotę i na to, że prawdopodobnie przez to wszystko efekt był odwrotny od zamierzonego i wszyscy będą mieć mnie za nudziarę i sztywniarę. Wniosek taki, że ten styl imprezowania nie jest dla mnie (Szczególnie, że nigdy nie założyłabym szpilek i cienkich rajstop przy minusowych temperaturach. Ba, w ogóle nigdy bym nie założyła szpilek :)).

27.02.2009

Wyczytałam parę ciekawych informacji o moskiewskim metrze. Po pierwsze, jeśli chodzi o liczbę przejazdów w ciągu roku, jest ono na drugim miejscu na świecie, zaraz po Tokio. Pod tym względem londyńskie metro plasuje się dopiero na dziewiątym miejscu. Jest też pewna ciekawostka, na którą nie zwróciłam uwagi – kierunek pociągu można rozpoznać po płci spikera: na Kolcewoj linii (czyli odpowiedniku londyńskiej Circle Line) męski głos oznacza ruch zgodny z kierunkiem wskazówek zegara, a żeński odwrotnie. Na pozostałych liniach podróżujący kierujący się do centrum Moskwy usłyszą męski głos, a ci oddalający się – żeński. Będę musiała sprawdzić, czy to prawda 🙂 Tylko jaki z tego pożytek, skoro spikera słyszy się de facto, gdy już się jest w pociągu…

Oznakowanie nie za bardzo mi się podoba, zamiast, tak jak w Londynie, podzielić tory według kierunków (tj. np. północ, południe, wschód, zachód), zrobiono po prostu podział na tor pierwszy i tor drugi, i pod spodem wymieniono dosyć małym drukiem wszystkie stacje po drodze, co powoduje, że na ogół muszę podchodzić dosyć blisko znaku, żeby się dowiedzieć, który tor mam wybrać. Gdyby chociaż stacja końcowa była wypisana wielkimi literami, to by było łatwiej. Nazwy stacji są dosyć słabo widoczne z pociągu i nie ma żadnych napisów w środku, więc trzeba de facto polegać na głosie spikera, który czasami słabo słychać. Ale jestem pod wrażeniem częstotliwości pociągów, przyjeżdżają średnio co 90 sekund.

Podobno w Moskwie istnieje również tajny system metra o nazwie Metro-2, który składa się z trzech linii przeznaczonych jedynie dla wtajemniczonych członków aparatu władzy i jest kontrolowany przez służby specjalne. Ciekawostką jest też moskiewska kolej jednoszynowa, bardzo króciutki odcinek (4.7km), oddany do użytku w 2004, połączony jest on z siecią metra, ale nie wiem, czy potrzebny jest do niego osobny bilet.

Osobna sprawa to pasażerowie metra – wszyscy wyglądają, jakby mieli depresję, wszyscy są ciemno ubrani, bardzo niegrzeczni wobec siebie – żadnych uśmiechów, żadnego „przepraszam”, żadnego przytrzymywania drzwi, wręcz przeciwnie – pchanie się na siebie ile wlezie, kuksańce, kopniaki. W londyńskim metrze też jest często tłoczno, ale nie czuć w powietrzu takiej irytacji i wzajemnej niechęci jak tutaj. Za to bardziej przestrzega się tutaj zasady ustępowania miejsca starszym osobom i dzieciom niż w Londynie, ale to też dlatego, że babuszki na ogół napierają na siedzących pasażerów tak długo, aż ktoś wstanie i zwolni miejsce (o uprzejmym proszeniu nie ma nawet mowy). Ostatnio widziałam starszą kobietę, której się nie podobało, że w tłoku i ścisku ktoś na nią napierał, więc zaczęła się na złość wpychać między tłum, po prostu rzucać się na masę ciał stojącą za nią, i wyzywać kogoś stającego za nią od kozłów. Nie wyobrażam sobie żadnej starszej Angielki zachowującej się tak niepoważnie w londyńskim metrze.

26.02.2009

Dzisiaj muszę się pochwalić swoimi zdolnościami kulinarnymi, bo moja rodzina nadal uważa, że u mnie występuje ich kompletny brak 😛 Otóż ten tydzień w Rosji to tzw. Maslenica, czyli prawosławne ostatki, podczas których wszyscy objadają się blinami (rosyjskimi naleśnikami) i w związku z tym Rachel zaprosiła mnie i Betty do siebie na robienie blinów. Jako, że to była jej inicjatywa, no i jej kuchnia, nie wtrącałam się do procesu przygotowania tychże. Kiedy Rachel nie za bardzo mogła poradzić sobie z patelnią, która pewnie pamięta czasy Lenina, zaczęła jej pomagać Betty. Bliny wychodziły im okropne, tzn. żaden nie zachował się w jednym kawałku. Wtedy powiedziałam, że kolejną serię zrobię ja – popatrzyłam na miksturę, wywnioskowałam, że po prostu brakuje jednego jajka i dlatego bliny się rozwalają, no i wszystkie następne były już piękne… (dodam, że swoje pierwsze naleśniki w życiu zrobiłam dopiero jakiś rok temu, ale widocznie oprócz doświadczenia trzeba i mieć głowę!).

Pozostając przy temacie kulinariów – ostatnio jadłam język z chrzanem, przygotowany przez moją bab. Tak średnio mi smakował. Wciąż sobie wyobrażałam ten język u jeszcze żywej krowy, może dlatego…

Rachel mieszka tylko trzy stacje od szkoły, załatwiła sobie mieszkanie przez Rosjanina, przyjaciela rodziny, mieszka z 27-letnią dziennikarką (której akurat nie było w domu). Mieszkanie jest po prostu niewiarygodnie zagracone, stare i brudne, dlatego wcale jej nie zazdroszczę. Betty za to jak zwykle ma fuksa (w Pietrozawodsku mieszkała u pary z jeszcze jedną studentką, nad samym jeziorem, w centrum miasta), mieszka z rodziną, dzięki temu, że uczy ich córkę angielskiego, płaci mniej za mieszkanie.