Wczoraj był dzień oczekiwania. I to tak długiego, że dzień zdążył się skończyć. Miałam przyjść do Marii wieczorem, ale jej gospodyni nie było w domu, a lodówka pusta, więc Maria czekała… 19.00, 20.00, 21.00… Pomyślałam: dupa, już dzisiaj nigdzie nie wyjdziemy, jest późno. Zakopałam się w łóżku i zaczęłam oglądać film pożyczony od Rachel („Ararat”, polecam). 21.30 – nie chciało mi się wierzyć, że Maria nadal czeka. Pomyślałam, że na jej miejscu już dawno po prostu poszłabym kupić coś do jedzenia, albo zadzwoniłabym do gospodyni, żeby wiedzieć, gdzie w ogóle jest i czy wróci na noc. 22.00 – byłam wściekła, że Maria de facto zmarnowała nam wieczór i zastanawiałam się, dlaczego się nie odzywa. 22.30 – Maria przysłała smsa: „Odkryłam jajka, robię omlet. Wciąż masz ochotę na wódkę?” 23.00 – wykopałam się z łóżka i poszłam do Marii. Delikatne zdziwienie na licach Iry i Tomy, „nie wiem, o której wrócę.” 24.00 – dotarłyśmy do miasta ostatnim trolejbusem, nie wiem jak długo na niego czekałyśmy na przystanku, ale oszczędzanie to nasz priorytet, więc nie wzięłyśmy marszrutki. Dołączyłyśmy do Tima, Emmy i Megan w pubie „Beer Loga”. Pić zaczęłyśmy więc de facto w niedzielę 😉 Emma i Megan wkrótce się zmyły, a my o 3.00 przenieśliśmy się do Kiwacza, bo Beer Loga zamykali. W Kiwaczu spotkaliśmy jego stałego bywalcę – Adama – i Toma. Chyba działamy z Marią na ludzi odstraszająco, bo oni też się zmyli wkrótce po naszym przyjściu 😉 Ale był ku temu najwyższy czas, bo mieli już trudności w mówieniu. My zostaliśmy do 6.30. Wygląda na to, że Kiwacz jest otwarty 24/7. Na dodatek był pełen ludzi, niebywałe.
Notabene lodówka Marii wcale nie była pusta, sama widziałam. I nie mam pojęcia, dlaczego jajka znalazła dopiero po czterech godzinach od momentu, gdy zaczęła myśleć o obiedzie. Ale cóż, podziwiam jej stoicyzm i cierpliwość. A swoją drogą jej gospodyni, jeśli wiedziała, że wyjeżdża, powinna była jej zostawić przygotowany obiad.
Wstałam dzisiaj o 12.00 i zauważyłam z zachwytem, że rosyjski tryb życia świetnie na mnie wpływa: codzienne czytanie Tołstoja, koncert muzyki klasycznej w piątek i wczorajsza noc znacznie poprawiły mój nastrój, a szczęścia dopełniło dzisiejsze wspólne oglądanie gruzińskiego filmu, który pożyczył nam Grisza (jeden z wykładowców, jako już wspominałam), tym bardziej, że oglądaliśmy go u mnie, więc nie musiałam się ruszać z domu.
Bycie rosyjskim inteligentem bardzo mi się podoba.
Andrew dał mi „Mutual friends” Dickensa, a wcześniej jeszcze pożyczyłam od Marii eseje George’a Orwella, ale nie wiem, kiedy to wszystko przeczytam…
Jedna dziewczyna z drugiej grupy, której prawie nie znałam, rzuciła studia i wróciła do Anglii. Zaczęło się od tego, że już od jakiegoś czasu się nad tym zastanawiała, i do Rosji przyjechala kilka dni później od nas. W czasie studiów pracowała na pełen etat, więc sporo rzeczy poopuszczała i podobno czegoś tam jeszcze nie zaliczyła, więc wynika z tego, że w ogóle warunkowo była dopuszczona do trzeciego roku. Parę dni temu przyleciał do niej jej chłopak, a wrócili już razem. Niesamowite, zadać sobie tyle trudu, żeby przyjechać do Rosji, narazić się na takie koszty (już o samych studiach nie wspomnę, jakieś 7 tysięcy funtów w plecy), a potem wszystko rzucić w cholerę, na trzecim roku…