Tydzień obfitujący w wydarzenia kulturalne, w środę koncert, wczoraj kino, a dzisiaj koncert muzyki organowej w Kondopodze. Byliśmy na „Admirale”, nowym rosyjskim filmie, nazwałabym go melodramatem wojennym, film o tyle ciekawy, że na wojnę Czerwonych i Białych spojrzał z perspektywy Białych, dosyć to odświeżające, zważywszy, że przez 70 lat komunizmu było odwrotnie, a główny bohater filmu, admirał Kołczak, jawił się śmiertelnym wrogiem i bandytą. Jednak ten film na żadne Oskary nie zasłużył, bo w przeciwieństwie do wspomnianego wyżej „Pożegnania z Afryką”, nie wycisnął ze mnie żadnych łez, a jak wiedzą ci, którzy mnie znają, jest to dosyć łatwe i jeśli ten film tego nie osiągnął, znaczy, że był kiepskim melodramatem. Cała historia była bardzo wzruszająca i smutna, na dodatek, okazuje się, oparta na faktach, i na dodatek dobrze sfilmowana (jeśli przymrużyć oko na kopiowanie pewnego motywu z „Titanica”), szczególnie sceny wojenne mi się podobały (a ja ogólnie biorąc nie cierpię scen wojennych). No i oczywiście główni aktorzy – same gwiazdy rosyjskiego kina, np. koleś z „Nocnego patrolu”, któż by mógł zapomnieć kształt jego namiętnych ust 😉 Mogłabym o tym filmie napisać w swojej dysertacji, bo portretuje dwie kobiety – jedna to żona, druga kochanka. Przy czym kochanka przez większość filmu po prostu stara się ładnie wyglądać, nie ma w ogóle charakteru, jest tylko dodatkiem do głównego bohatera i trudno powiedzieć, za co on ją kocha – chyba jedynie za jej piękną buźkę i fakt, że jest mu bezgranicznie oddana. Nazwałabym ten film „anticlimax”, bo wielokrotnie sytuacja jest napięta do granic możliwości, lecz brak jakichkolwiek konfliktów, wybuchów emocji, wszystko jest bezbarwne, trudno też utożsamiać się z którymkolwiek z bohaterów, może powoduje to nadmiar obiektywizmu w sposobie narracji… Co do kina, jest całkiem w porządku, a bilet studencki kosztuje jedynie 80 rubli (~8 zł). Jeśli będą grać jeszcze jakieś rosyjskie filmy, to na pewno pójdę. Niestety 90% repertuaru to głupawe kino hollywoodzkie. Był co prawda film braci Coen, ale niektórzy na to poszli i twierdzili, że się zawiedli, więc poczekam, aż będę mogła to obejrzeć na DVD. Po filmie Tim namówił nas na „jednego” w Kiwaczu (była Emma, Claire, on, Maria i ja, a oprócz tego zaprosiłam Katię, ale po filmie poszła do domu), po wypiciu jednego piwa poszłyśmy z Marią na przystanek, była 23.15, a ponieważ był to czwartek, zakładałam, że ostatni trolejbus będzie koło 23.30, bo kiedy odprowadzałam w sobotę Ullę, udało mi się złapać trolejbus o 23.00, więc w dni powszednie powinny jeździć trochę dłużej (a kiedyś w sobotę złapałyśmy trolejbus do miasta o 23.45!). Czekałyśmy jakieś 25 minut, w tym czasie przejechały trzy jedynki, w tym jedna z nich ostatnia, już się nie zatrzymywała, a w przeciwnym kierunku przejechało mnóstwo trolejbusów, ale dwójki w naszym kierunku nie było… Spytałyśmy się jednej Rosjanki, powiedziała, że sama właśnie się zabiera do taksówki, bo już nic nie przyjedzie, więc stwierdziłyśmy, że skoro i tak będziemy musiały brać taksówkę, to już lepiej wrócić do Kiwacza i zostać dłużej, i wrócić taksą z Timem. No i zostaliśmy do 4.00 nad ranem, dołączył jeszcze do nas Adam. Swoją drogą, Adam od co najmniej dwóch tygodni nigdy nie przychodzi na pierwsze zajęcia, a czasem nawet i na drugie, ale pewnie w Oksfordzie nie mają takiego reżymu jak w UCL, i nie będą sprawdzać tam jego listy obecności 😉 No ale skoro, jak już pisałam, Adam i s-ka wychodzą się napić średnio 4-5 razy w tygodniu (np. w tym tygodniu Tim mnie zapraszał w poniedziałek, środę, czwartek, piątek, no i w sobotę to już normalka), to mu się nie dziwię… Tylko nie rozumiem, jak mogło im się to nie znudzić, zawsze te same miejsca, ci sami ludzie (na ogół Adam, Tim, Emma i Megan), ten sam alkohol, te same rozmowy…