Kolejna porażka. Pojechaliśmy dzisiaj zrobić test na HIV i połowa osób nie miała paszportów, tylko kopie, w związku z czym testu nie mogła zrobić. A przecież sama kilkanaście stron wyżej pisałam, że w Rosji niczego bez paszportu zrobić nie można, więc dlaczego swojego nie wzięłam? Po pierwsze dlatego, że nie powiedziano, żebyśmy je wzięli, a ja wciąż zapominam, że żyję w ROSJI, po drugie, myślałam o tym rano, ale potem zapomniałam. Jeśli za ten test i tak się płaci od razu, to po co jeszcze konieczność posiadania paszportu? Bo mogłabym, dowiedziawszy się, że mam AIDS, skrywać się pod fałszywym nazwiskiem i zarażać biednych, nieświadomych niczego Rosjan (zakładając, że moja kopia paszportu byłaby fałszywką)? 🙂 Oj tak, o niczym innym nie marzę, jak tylko chodzić do łóżka z hordami Rosjan, hehe. Szczególnie, że to raczej oni wówczas by mnie zarazili AIDS. Tak więc, musimy jechać jeszcze raz w poniedziałek, tym razem o 8.30 rano, żeby zdążyć przed zajęciami (bo dzisiaj pojechaliśmy w czasie pierwszych zajęć). Myślę, że naprawdę o wiele lepiej by było, gdyby UCL pozwalał swoim studentom na pobyt 13-tygodniowy, wtedy tego wszystkiego by nie było (test jest potrzebny tylko tym, którzy zostają na 18 tygodni).
Ciekawe, jak szybko formują się „grupy towarzyskie”, właściwie już po pierwszym tygodniu każdy znalazł się w jakiejś grupie. Każdy też dostał jakąś rolę, np. Haklak, Koreańczyk, jest grupowym odludkiem, z nikim nie rozmawia i nie okazuje żadnej potrzeby interakcji z kimkolwiek. Do tego stopnia zresztą, że zapomniał o teście na HIV (gdyby z kimkolwiek rozmawiał o tym, na pewno by pamiętał, że trzeba iść) i musieliśmy dzisiaj na niego czekać. Z Andrew wszyscy się śmieją, głównie za plecami, ale też prosto w twarz, czego nie cierpię. Głównie dlatego, że jest strasznym mądralą, i o ile wiedza sama w sobie niczym złym nie jest, to chwalenie się nią na prawo i lewo bardzo irytuje. Ja np. usłyszałam od niego trzy razy w ciągu dwóch dni, że jest świetny z gramatyki i zajęcia w jego grupie są dla niego za proste. Myślę, że Andrew powinien siebie nagrać na dyktafon i posłuchać, jak mówi po rosyjsku. Ma niestety akcent najgorszy ze wszystkich, żadne słowo nie brzmi tak, jak powinno, a gramatykę to on można zna w teorii, ale w praktyce nie potrafi jej zastosować. Poza tym przez pierwsze kilka dni autentycznie przeżywał fakt, że znalazł się w niższej grupie – o ile nie mam nic przeciwko ambitnym ludziom, to już takie zaślepienie jest po prostu śmieszne. Do pięt nie dorasta ani mnie, ani np. kolesiom z Oxfordu. Potrzebuje jeszcze wielu lat nauki… Prym w wyśmiewaniu Andrew wiedzie Tim i jego naśladowca-pajac Tom (czyż ich imiona nie pasują do ich osobowości?). Tim myśli, że jest najbardziej fantastycznym i zabawnym kolesiem na całej kuli ziemskiej, i mówi bardzo głośno, żeby zawsze wszyscy usłyszeli jego superprzezabawne dowcipy. Choć ma niewiele do powiedzenia, bo jego rosyjski jest bardzo słaby, jest bardzo aktywny na zajęciach – oczywiście większość to bełkot, bo nie potrafi po rosyjsku złożyć jednego zdania do kupy. Ciesze się, że nie mam już z nim zajęć, jest w niższej grupie. Ja dla odmiany czuję się, jakbym powróciła do czasów podstawówki – jestem TĄ najlepszą z rosyjskiego i nikt nie myśli o mnie w żadnym innym kontekście. Poza tym moja gosposia organizuje wycieczki, pracuje tam, gdzie ja się uczę, i mnie przypadło zbierać kasę na wycieczkę do Kiwacza, i to ja jestem punktem informacyjnym na temat tych wycieczek. Tak więc generalnie jestem pożyteczna, ale żadnych funkcji towarzyskich nie pełnię 😉
Maria ma fantastyczną spódnicę, którą sama zrobiła z… krawatów. Muszę koniecznie zrobić jej zdjęcie. Czasami znowu przypomina mi Martę. Zdziwiłam się, kiedy powiedziała, że specjalnie wybrała Pietrozawodsk, bo chciała poznać nowych ludzi (jest tutaj jedyna z Manchesteru), choć mogła pojechać ze znajomymi do St. Petersburga. Zdziwiło mnie dlatego, że nie wygląda na bardzo towarzyską, jest podobna do mnie. Prawie z nikim nie rozmawia, co najwyżej z Andrew i ze mną, nawet nie zna jeszcze imion wszystkich ludzi w grupie. A to, że rozmawia ze mną, to raczej efekt tego, że ja cały czas gdzieś ją wyciągałam, tak że zaczęłyśmy często razem gdzieś chodzić po zajęciach (z nieodłącznym Andrew). Poza tym mieszkamy na tej samej ulicy, więc często razem wracamy do domu i mamy okazję porozmawiać, więc nasze rozmowy szybko wyszły poza schemat: hej, z jakiego jesteś uniwerku, co studiujesz, skąd jesteś, z kim mieszkasz, gdzie mieszkasz, jak ci się podoba, aha, fajnie. Nie chcę znowu zwalać na Anglików, ale po raz kolejny mam wrażenie, że powtarza się sytuacja z UCL: ci ludzie nie potrafią wyjść poza small talk, rozmowa nigdy nie znajduje przedłużenia, dlatego szybko formują się grupy, bo w tych grupach się już znają i mogą rozmawiać o czymś więcej. Co powoduje, że jeśliby spróbować się dostać do takiej grupy, trudno znaleźć punkt zahaczenia: przypadkowa rozmowa, do której spróbujesz się przyłączyć, będzie o czymś, o czym ty nie masz zielonego pojęcia.
Ale ja stawiam na jakość, a nie na ilość, dlatego nie zapisuję się do żadnej grupy. Wolę poznać dobrze jedną osobę, niż powierzchownie kilkanaście.
Chyba się starzeję, bo pokochałam gorzką czekoladę. Zaczęło się od gorzkiej czekolady Lindta z chilli. Tutaj zakochałam się w gorzkiej czekoladzie z mielonymi ziarnami kawy firmy Pobieda. Chyba będę musiała sobie kupić zapas do Londynu, bo tam takiej nigdy nie widziałam 😉
Wódki są nieprzyzwoicie tanie – z tego co widziałam, średnio 100 rubli za pół litra. Widziałam też parę lokalnych specjałów, na pewno coś przywiozę ze sobą (np. wódka z czosnkiem i papryką, karelski balsam).