21.11.2008

What a jolly week! Stwierdziliśmy dzisiaj podczas lunchu, że czujemy się jak bohaterowie programu Big Brother, myślę, że gdyby nas sfilmowano i puszczono to w telewizji, mogłoby to być całkiem popularne szoł – 19 angielskich studentów uwięzionych w Pietrozawodsku na całe cztery miesiące 🙂 Czasem wydaje się to nieznośnym, być skazanym na towarzystwo tak ograniczonej liczby osób. Bo oczywiście poznaje się również innych ludzi, ale to Rosjanie, więc jest to trochę inna rzecz z powodu bariery językowej. Zauważyliśmy też, że stajemy się w jakiś sposób do siebie podobni – ja na przykład zaczynam zachowywać się jak Tim pod tym względem, że coraz częściej nie mogę usiedzieć w domu i muszę koniecznie dokądś pójść. Pewnie dlatego zaniedbałam trochę regularne pisanie, rzadko używam komputera.

Kolejna zabawna sprawa to fakt, że cała ta „towarzyska” sytuacja wróciła niejako do punktu wyjścia – Andrew znowu się do nas garnie, bo zaistniał między nim a Timem konflikt, i w związku z tym obecnie Andrew nie może na przykład z nim i resztą pójść razem na lunch. A konflikt powstał po tym, jak Tim opowiedział o tym, jak przez dwa lata z rzędu okradał swój uniwersytet, dokładnie nie wiem, na czym to polega, ale chodzi o to, że miał za darmo lunch, oni mają do tego jakieś specjalne maszyny i karty, i jemu się udało taką kartę zwędzić, w związku z czym można powiedzieć, że ukradł uniwerkowi ok. 1000 funtów, co nie jest sumą małą. Andrew natychmiast się na niego śmiertelnie obraził i w ogóle powiedział, że on to by natychmiast poszedł z tym na policję, poza tym uznał Tima za przestępcę i za osobę głęboko niemoralną, słowem, zawiódł się na nim i na całej ludzkości etc. Szczególnie zaś nie podobał mu się fakt, że Tim nie odczuwa żalu i skruchy za ten straszliwy grzech, wręcz przeciwnie. Cała sprawa jest o tyle dla mnie ciekawa, że myślałam, że okradanie instytucji to problem państw postkomunistycznych, gdzie wciąż panuje to przekonanie, że co państwowe, należy do wszystkich, czyli do nikogo. Tutaj jednak przyczyna jest inna – otóż Tim uważa, że jego uniwersytet i tak go okrada, bo przecież Tim płaci olbrzymie czesne za swoją naukę! Cóż, jak widać zawsze znajdzie się usprawiedliwienie 🙂 Tylko Tim nie pomyślał, że po pierwsze, to jego rodzice płacą jego czesne (więc jako jeden z nielicznych studentów nie będzie musiał spłacać przeklętego kredytu studenckiego), po drugie, ma kasy w pip, więc nie należy do szczególnie potrzebujących. Dlaczego ludzie kradną, nawet gdy niczego im nie brakuje? Jestem absolutnie po stronie Andrew, nigdy bym nie zrobiła czegoś takiego, ale bardzo nie podoba mi się jego podejście – przede wszystkim całe to osądzanie i moralizowanie, zresztą jest to cecha uderzająca u wielu religijnych osób, choć podobno wyznają tolerancję i miłość do bliźniego. Wystarczy, że każdy z nas zajmie się własną moralnością – niech A. pilnuje czystości własnego sumienia, a jeśli już naprawdę chce wygłosić swoją opinię, niech zrobi to w trochę bardziej rozsądny sposób, nikomu niepotrzebne kazania. Poza tym nie podoba mi się to jego poddańcze uwielbienie wobec wszelakiego rodzaju instytucji i stawianie znaku równości między moralnością i legalnością (tj. to, co jest nielegalne, jest zawsze niemoralne, i basta), a po trzecie jego moralność sama jest tak pokrętna (niestety wyjaśnienie tego dokładniej zajęłoby mi zbyt wiele czasu), że narzucanie jej innym ludziom jest jedną wielką pomyłką, bo jest to tylko i wyłącznie jego własna moralność, a nie chrześcijańska. Swoją drogą Maria popiera Tima, choć wczoraj w wyniku dyskusji ze mną przyznała, że jako zwolenniczka komunizmu nie powinna, bo takie podejście to właśnie jedna z przyczyn, dlaczego komunizm nigdy nie wypalił 😉 (ta, bardzo się zapaliłam na rozmowę o komunizmie, bo czytam właśnie „Grzech pana Antona” George Sand, który zawiera dawkę komunistycznych postulatów).

Najgorsze w tym wszystkim jest to, że Andrew w swoim stosunku do innych ludzi jest bardzo naiwny, po pierwsze nie rozumie, że nikt nie jest doskonały, i że każdy ma jakieś grzechy na sumieniu (tj. twierdzi, że to rozumie, ale nie wiem, gdzie według niego jest granica między grzechami „małymi”, tj. akceptowalnymi, a „dużymi”), a po drugie wierzy, że już wszystkich dobrze zna, po zaledwie kilku miesiącach znajomości. Na dodatek mnie ma za chodzący ideał, no a przepraszam bardzo, ale jestem pewna, że jeśliby do mnie zastosować jego normy moralności, trafiłabym do ostatniego kręgu piekła 😉

Tak jak się słusznie domyślałam, Tim w ogóle nie czyta książek (nie licząc książek historycznych i tym podobnych, czyli praktycznych, potrzebnych na studiach), domyśliłam się tego głównie po tym, że bardzo nie lubi siedzieć w domu, bo nie ma tam po prostu co robić. W ogóle Tim jest dziwnym człowiekiem, a jego sposób myślenia pozostaje dla mnie zagadką. Na przykład jakiś czas temu stwierdził, że Maria na pewno jest gotem, a nawet, uwaga uwaga, spytał się mnie, czy ja przypadkiem nie jestem gotem (to już niejako półżartem, ale jednak…). Dodał przy tym, bo akurat rozmawialiśmy o konformizmie, że Maria na pewno jest konformistką (ponieważ jest gotem, czyż to nie w pełni logiczne?). Wczoraj pobił wszelkie rekordy, bo zapytał się mnie, czy Maria jest lesbijką. I on twierdzi, że jest dobrym obserwatorem i potrafi oceniać ludzi 🙂 Napisałam o tym natychmiast Marii, w jakiś czas później w odpowiedzi na jeden z moich smsów Maria podpisała się: „your conformist lesbian goth friend”. To jeden z najśmieszniejszych smsów, jakie w życiu dostałam! 😀 Matka Marii jest biseksualna i zdarzyło się nawet, że miała romans z kobietą, jak również z mężczyzną zresztą, więc kto wie… 😉 Myślę, że Maria pasowałaby na lesbijkę, za to na gota nie za bardzo 😉 Najlepsze zaś jest to, że wczoraj wieczorem, jak tylko zostaliśmy w pubie sami w trójkę (na początku był jeszcze Nat, Emma, Megan, Andrew i Betty), Maria nie wytrzymała i powiedziała: „So I hear I’m a lesbian”, na co prawdopodobnie zaczerwieniłam się po uszy, bo od mojej rozmowy z Timem minęło zaledwie kilka godzin i na dodatek była ona dosyć poufna, i jeszcze na dodatek akurat mu się skarżyłam na to, że mam dość plotkarstwa Andrew, a tu taki zonk… Ups. Ale wybaczył mi – każdy rozumie, że jestem z Marią nierozłączna, jeśli ktoś mnie zaprasza gdzieś, to jest oczywiste, że Maria też przyjdzie, tak więc wiadomo również, że co ja wiem, wie Maria. A co do plotkarstwa, to zapewniam wszystkich, że nie jest to domena kobiet – Andrew jest w tym po prostu mistrzem, coś takiego jak „sekret” dla niego nie istnieje, gada o wszystkim i o wszystkich na lewo i na prawo. A najbardziej nie podoba mi się, jak często słyszę, nie tylko z jego ust, że ktoś jest „slutty”, „bitchy” i „sleeps around”, szczególnie gdy słyszę to z ust dziewczyn, gdy mówią o innych dziewczynach, zwłaszcza że często autorki takich opinii same mają taką reputację… Wychodziłoby na to, żeśmy wszystkie dziwki (ja na przykład ponoć dlatego, że straszna ze mnie flirciara, maj god, Kamil, wybacz mi, nie wiedziałam, że jak się z kimś przekomarza tudzież jest po prostu miłym, i ten ktoś jest płci przeciwnej, to od razu znaczy flirt, i że flirt to w ogóle prawie jak seks dla Anglików, no i myślę, że mi po prostu zazdroszczą talentu, bo Anglicy sami o sobie mają opinię taką, że flirtować nie potrafią, no i prawda). A najbardziej mnie rozśmieszyło, gdy tego pojęcia użyła Rachel, czołowa feministka naszej grupy, wykłócająca się wiecznie z Saszą na zajęciach z tłumaczenia, że, dajmy na to, nie powinniśmy użyć w zdaniu zaimka „on” pisząc o osobie, której płci nie znamy, bo dlaczego mamy zakładać, że to mężczyzna – i nie rozumiejąca, że o „człowieku” tudzież „osobie” po rosyjsku nie można powiedzieć „oni” (co robi się w angielskim). Ja ją rozumiem, ale z drugiej strony powinna po prostu pojąć ten prosty fakt, że język rosyjski póki co nie jest tak poprawny politycznie jak angielski i R. musi się dostosować do obowiązujących zasad.

Dzisiaj był oficjalnie ostatni dzień zajęć tych, którzy przyjechali tutaj na 13 tygodni, ale jeśli chcą, mogą przyjść na zajęcia w przyszłym tygodniu. Dostali drobne prezenty od naszych nauczycielek razgowornoj praktiki, bardzo miły gest. Wszyscy chyba oprócz Adama zostają do dnia grupowego odjazdu, tj. 30. grudnia, cieszę się, że Adam spada, nie wiem, co mu zrobiłam, ale najwidoczniej ten koleś bardzo mnie nie lubi, a jego ulubionym zajęciem było przedrzeźnianie mnie za moimi plecami. Już dawno nie spotkałam się z czymś takim, myślałam, że w pewnym wieku ludzie dorastają, ale może 20 lat to jeszcze nie ten wiek. Swoją drogą Adam jest Żydem i jego prawdziwe nazwisko to Goldberg, ale jego rodzina zmieniała je na Grant, lol 🙂 Szkoda, że z niektórymi z tych, którzy wyjeżdżają, prawie się nie zapoznałam, np. Megan, Joe, Tom. No cóż, moje towarzyskie notowania i tak nie są tak złe, aż trzy osoby mają mnie za swoją najlepszą przyjaciółkę (OK, w jednym przypadku drugą z kolei najlepszą przyjaciółkę) 😉 Ahh, a Andrew wraz z Megan i Sznukiem jadą na kilka dni do Pitera, brawo Andrew, ciekawa jestem, jak to zniesie 😉 Swoją drogą on i tak jest lepszy od swoich rodziców, którzy, jak się okazuje, wciąż żyją w XIX w. Powiedział mi na przykład, że kiedy przyjadę go odwiedzić, muszę powiedzieć, że mam chłopaka, ale z nim razem nie mieszkam 😀 A ja na to: „A nie mogę po prostu powiedzieć, że jest moim mężem?” Po czym Maria wysnuła teorię, że na pewno już od dawna jestem żoną Kamila, tylko pobraliśmy się w sekrecie. Bardzo podoba mi się ten pomysł – wszyscy robią ze ślubu wielkie halo, więc czemu nie zrobić na odwrót? To by było dopiero zaskoczenie dla wszystkich, dowiedzieć się po kilku latach, że dawno jesteśmy po ślubie, lol ;D Tylko co z moją zmianą nazwiska? 😉 Albo raczej to Kamil chciał zmienić nazwisko na moje, bo przecież jest takie wyjątkowe 😛 Nat ostatnio powiedział, że pewnie moje drugie imię jest równie skomplikowane, jak moje nazwisko, więc zdziwił się, usłyszawszy, że to po prostu Anna 😉

Śnieg spadł i już na szczęście nie stopniał, wręcz przeciwnie, pada codziennie, więc jest wciąż świeży, biały i puszysty, szczególnie na Kukkowce, bo centrum miasta niestety jest o wiele bardziej odśnieżone. A tutaj aż chce się pójść ulepić bałwana 🙂 Średnia temperatura to -5 stopni, ale rzeczywiście w Rosji zimna się tak nie odczuwa, a poza tym moja kurtka i buty są naprawdę ciepłe, a kaptur z futrem tak miękki i wygodny, że można go używać jako poduszki w trolejbusie, gdy się rano jedzie na zajęcia. Bardzo podoba mi się taka pogoda, jest o wiele lepiej, niż gdy padał deszcz, choć rzeczywiście nadal bardzo ślisko – Maria dzisiaj jako pierwsza zaliczyła glebę w drodze na uniwerek. Pamiętam, że mnie ostatni raz zdarzyło się to prawie cztery lata temu w Lublinie, kiedy przyjechałam odwiedzić Martę i Łukasza, spadłam z takim poślizgiem, że zdarłam sobie do krwi skórę na dłoni.

Młode Rosjanki to bardzo dziwne stworzenia. Dużo jest tutaj młodych dziewcząt, które są abstynentkami ze względów moralnych, i co zabawne, miejsca, w których pija się alkohol, również są według nich niemoralne. Bardzo nas rozbawiła ta dychotomia na miejsca „podejrzane” i „przyzwoite”, którą posługiwała się Katia, gdy w weekend szukałyśmy jakiejś kafejki z nią i jej znajomymi. Na dodatek Katia bardzo dziwnie się po tym spotkaniu z nami zachowała – nie przyszła na lunch, na który umówiła się z Andrew (bez wcześniejszego odwoływania), a gdy zadzwonił po 15 minutach czekania na nią, odpowiedziała po prostu, że nie może przyjść, i się rozłączyła. W sobotę umawiałyśmy się, że wpadnie do Pinta Pub (które według niej należy do miejsc „podejrzanych”), żeby poznać Tima i parę innych osób, ale nie odpowiedziała na dwa moje smsy w ciągu tygodnia i nie odebrała telefonu, kiedy dzwoniłam. Nie mam pojęcia, co się stało, może uważa, że my jesteśmy dla niej zbyt niemoralne, ale w takim razie dlaczego potraktowałaby tak Andrew? Druga dziwna rzecz to głuche telefony z jakiegoś rosyjskiego numeru, który Andrew miał zapisany u siebie jako „Tania ?”, i za Chiny nie mógł sobie przypomnieć, kto to mógł być. Ta osoba dzwoniła zarówno do mnie, jak i do niego, i jeszcze do kogoś z jego grupy, ale nic nie mówiła do słuchawki. Ja nie wiem, co to za rozrywka, ale… Haha, właśnie zadzwoniła do mnie Katia, przepraszając za to, że się nie odzywała, ale, jak to określiła, wszystko się jej zwaliło na głowę, miała ciężki tydzień, brat w szpitalu itp. itd. No cóż, w sumie rozumiem, chociaż myślę, że nie tak trudno byłoby napisać krótkiego smsa oznajmiającego, że nie ma ochoty się spotykać w tym tygodniu i tyle.

Wiecie, ja się trochę tak czuję, jakbym nigdy nie mieszkała w Londynie, to się wydaje tak odległą przeszłością. Najlepsze jest to, że Kamil się niedawno przeprowadził, więc po powrocie trafię w zupełnie nowe i obce mi miejsce, to będzie dziwne uczucie, szczególnie, że zawsze przez pierwsze kilka dni czuję się w nowym miejscu bardzo nieswojo. Wcześniej mieszkaliśmy w Haringey, to miejsce bardzo mi się spodobało i cały czas mam wrażenie, że wcale się stamtąd nie wyprowadziliśmy, i że wracając do domu z lotniska wysiądę na stacji Manor House… Przed moim wyjazdem przeprowadziliśmy się do pojedynczego pokoju w Leyton, gdzie ja mieszkałam tylko przez kilka dni, bo potem poleciałam do Polski, a stamtąd do Rosji. Pokoik był bardzo ciasny (tzw. box room), ledwo się tam można było ruszyć bez obijania sobie łokci o meble, dom był w miarę OK (nie licząc np. faktu, że jego mieszkańcy palili jak smoki i byli bardzo głośni, szczególnie rano przed wyjściem do pracy), ale okolica nie bardzo mi się podobała, poza tym to była 3. strefa, więc tygodniówka na metro droższa, choć plusem było to, że Kamil miał bardzo blisko do pracy i na uniwerek. Wracając do nowego mieszkania – jakiś czas temu przeprowadzając ankiety do swojej dysertacji Kamil poznał w POSK-u starszego pana (Polaka), i zaproponował mu niedawno ot tak, że mógłby u niego wynająć pokój, i wyobraźcie sobie, że ten pan się zgodził. Mam nadzieję, że tam będzie lepiej niż w Leyton, trzymam kciuki, szczególnie, że mieszkając w dwójkę mamy płacić tylko 80 funtów (a teraz płaci tylko 55), a pokój jest trzy razy większy od tego na Leyton, i jest to 2. strefa, i dzielimy mieszkanie tylko z jedną osobą, a nie tuzinem. Zabawne, jak się przemieszczamy, najpierw północny Londyn, potem północno-wschodni, potem wschodni, teraz zachodni, jeszcze tylko południe zostało, a co zabawniejsze, ja na południu pracuję, i na dodatek dojazd do mojej pracy jakimś magicznym sposobem z każdego miejsca zajmuje tyle samo czasu – półtorej godziny! No i dojazd na uniwerek to z tego nowego mieszkania około godziny, ale przecież nie mam w tym roku zajęć 🙂 Druga dobra wiadomość jest taka, że jakimś cudem udało mi się tanio kupić bilet lotniczy z Gdańska do Londynu na 26. grudnia. Wszyscy sprawdzaliśmy te ceny regularnie i były horrendalnie wysokie (np. 900 zł), a dzisiaj sprawdziłam (właściwie to dzięki Cecelii, bo mnie prosiła, żebym zaczęła pracę 27. grudnia) tak od niechcenia, i oczom nie mogłam uwierzyć: 235 zł! (a ja już się zbierałam jechać autokarem za 300 zł… to bym się przerobiła) A jakie linie lotnicze? Wizzair!

Komentowanie zamknięte.