25.09.2008

Nadal jest bardzo ciepło, nadal można chodzić bez kurtki. W uniwersytecie zaczęli już grzać, więc tam też już nie marznę.

Dzisiaj w bibliotece był „dzień sanitarny”, więc nie mogłam skorzystać z komputera. Ciekawe, po co zamykają bibliotekę na cały dzień – czyżby odkurzali każdą książkę po kolei? Grisza pokazał nam jeszcze jedno pomieszczenie, w którym jest dosyć dużo komputerów, ale prowadzone są tam zajęcia, dzisiaj zaczynały się o 13.30, więc mogłam spędzić przy komputerze tylko 20 minut, bo przyszłam o 13.10.

Dzisiaj poszliśmy do jednego z chramów, wcześniej byliśmy w chramie Aleksandra Niewskiego. Bardzo się zdziwiłam, że w cerkwi podczas mszy trzeba stać, bo o ile pamiętam, w Bytowie w cerkwi były ławki. Kobiety przy wejściu do cerkwi muszą owinąć głowę chustą lub szalem, jeśli nie mają swojej, zawsze u wejścia wisi kilka. Zauważyłam też, że na jednym stoliku leżało jedzenie, ciekawa jestem, czy wierni przynoszą je dla biednych?

Wracając do rosyjskiego jedzenia, w rosyjskich sklepach zwróciła również moją uwagę różnorodność pieczywa, mają też dużo ciekawych słodyczy – widziałam różne rodzaje chałwy, coś w rodzaju krówek, a dzisiaj kupiłyśmy sobie z Marią słonecznik podobnie zrobiony jak u nas sezam w sezamkach. W ogóle nasion można tutaj kupić różnych bardzo tanio (w przeciwieństwie do Londynu).

Kupiłam buty, o których wspominałam. Wyglądają na bardzo solidnie wykonane, mają mocną, antypoślizgową podeszwę, takie turbotenisówki – tj. wyglądają jak trampki, tylko są grubsze i cieplejsze, no i ponad kostkę, niestety według oznakowania nie są ze skóry (bo o ile pamiętam romb oznacza materiały sztuczne), choć tak wyglądają (nawet Ira myśli, że są, a starsi ludzie na ogół rozpoznają skórę bezbłędnie), ale za to w środku mają „ocieplinę z czystej żywej wełny”, jak zapewnia informacja w kilku językach. Zapewne „żywa” wełna oznacza, że owcy nie zamordowano podczas procesu strzyżenia 😉

Czego mi jeszcze brakuje? Soku pomarańczowego. Chyba nie wytrzymam i sobie kupię. Jak już wspominałam, moje gospodynie piją wyłącznie herbatę – przynajmniej w mojej obecności. Na początku kupowałam sobie w związku z tym wodę mineralną, ale było mi ciężko raz na trzy dni wozić do domu dwulitrowe butelki, więc poprosiłam Irinę o sok. No i mogę pić ile chcę soku, tylko że zrobionego przez nią z owoców, które wyglądają jak borówki – jest bardzo dobry, i bardzo się cieszę, w Londynie za takie „organiczne” produkty zapłaciłabym fortunę. Ale jednak, jak już wspominałam, przydałoby się trochę urozmaicenia. Może kiedyś otworzy mi chociaż dla odmiany kompot agrestowy… Zauważyłam zresztą, że wiele osób ma ten dylemat co ja – niby mamy prawo żądać czego chcemy do jedzenia (w granicach zdrowego rozsądku), ale nikt nie chce urazić swojej gospodyni. No a gdy moja gospodyni się mnie pyta: czy się najadłam i czy mi smakowało, to oczywiście, odpowiedź jest twierdząca. Tylko, że ona nigdy się nie spyta, czy mam na coś szczególnego ochotę… I w tym problem. Tylko gdy przyjechałam, pytała się mnie, co chcę jadać na śniadanie, ale trudno było mi wtedy odpowiedzieć, bo ledwo co zakończyłam swoją trzydniową odyseję i marzyłam wyłącznie o łóżku. Pamiętam, że pytała się kilkakrotnie, czy lubię muesli, na co odpowiadałam, że tak, ale nie zaserwowała mi go ani razu 😐 Tylko płatki kukurydziane, a to nie to samo. Generalnie i tak śniadania mam urozmaicone, tylko jakoś tak we wszystkim jestem przyzwyczajona do swobody w wybieraniu, na co mam ochotę, a tutaj nie mam możliwości wyboru. Tak więc nie za bardzo nie nadaję się do mieszkania „na stancji.” Tak samo np. jeśli chodzi o pranie. Wolę sama sobie zrobić pranie i wtedy, kiedy chcę. Gdy poprosiłam Irinę, żeby zrobić pranie w piątek, bo mi sie kończyła czysta bielizna, powiedziała, że lepiej będzie w sobotę, na co się zgodziłam, ale ostatecznie zrobiła je w niedzielę, przez co musiałam chodzić w kostiumie kąpielowym, bo wszystko było brudne! Nie lubię takich sytuacji. I jeszcze nie wiem w ilu stopniach mi wyprała ciuchy, bo część się pofarbowała, a z tylnych kieszeni moich dżinsów poodpadała połowa świecidełek, przez co bardzo głupio wyglądają. W ogóle dzisiaj zgodnie stwierdziliśmy podczas rozmowy z Andrew i Marią, że pewne wyznaczone nam zasady współżycia są idiotyczne, np. fakt, że o pozwolenie na pranie powinniśmy się pytać, powinniśmy zaproponować zapłacenie za zużyty proszek, oraz nie powinniśmy prać częściej niż raz na tydzień. Zważywszy, że proszek do prania można dostać już za 40 rubli, jest moim zdaniem śmieszne, żebyśmy mieli dopłacać, skoro płacimy aż 10 000 rubli miesięcznie. Ja zresztą niczego takiego Irinie nie proponowałam, a ona też nic nie mówiła, ale za to Andrew musiał sobie kupić swój własny proszek. Poza tym 10 000 rubli to naprawdę duże pieniądze – tyle wynosi np. pensja konduktorki w trolejbusie (widziałam ogłoszenie), a niektórzy ludzie zarabiają mniej. Niestety wynajęcie sobie pokoju samodzielnie byłoby bardzo trudne, bo Pietrozawodsk to nie Londyn i rzadko wynajmuje się pokoje na tak „krótkie” okresy, tj. 3-4 miesiące, poza tym nie jest możliwe zrobienie tego z góry, więc i tak pierwszy miesiąc trzeba mieszkać na stancji, a potem już zostają tylko 2-3 miesiące pobytu, i wychodzi na to, że szkoda zachodu. Tak więc generalnie zaoszczędzić nie można. Przy czym Rosja zaiste nie jest taka tania jak się weźmie pod uwagę fakt, że inflacja jest olbrzymia, i rok temu studenci za zakwaterowanie z wyżywieniem płacili tylko 7000 rubli, a funt był po 47 rubli (obecnie po 43). Łatwo policzyć, że miesięczny koszt pobytu wynosił 149 funtów, a obecnie 233! Ceny są takie jak w Polsce, niewiele jest rzeczy tańszych – głównie alkohol (choć nie w pubach!) i papierosy. Ceny zimowych płaszczy i butów zaskoczyły nawet Anglików – także tak naprawdę nie ma znaczenia, gdzie je się kupi, myśleliśmy, że jak to będzie Pietrozawodsk, to będzie taniej, ale to nieprawda – jest drogo, a wybór o wiele gorszy, więc bardzo cieszę się, że udało mi się dostać normalne buty.

Przeczytałam „Wiosenne wody” Turgieniewa. Nie podobały mi się zbytnio.

Komentowanie zamknięte.