Andrew: „Ważę 82.5 kg.”
Ja: „A ja prawie 60 kg.”
Andrew (tonem pocieszającym): „Nie wyglądasz grubo.”
Widocznie Andrew uważa, że 60 kg to dla dziewczyny bardzo dużo, ale nie szkodzi: jestem grubaską, ale tego nie widać ;D
Andrew miał jechać w ten weekend na daczę ze swoją gospodynią i Katią, dziewczyną, która kiedyś wynajmowała pokój u tejże gospodyni. Już od jakiegoś czasu kobieta ta próbuje doprowadzić do bliższej między nimi znajomości – zaprasza Katię regularnie i zmusza Andrew do siedzenia z nią we dwoje w pokoju. Niestety w całej miejscowości, gdzie znajduje się dacza, od bodajże tygodnia nie ma wody, więc wyjazd nie wypalił, tzn. gospodyni pojechała sama. W związku z tym Andrew uparł się, żeby iść na koncert, choć pewna byłam, że w sobotę koncertu nie ma – był wczoraj. Maria jednakże napisała mi wieczorem smsa, że jest o 13.00 i o 15.00, więc spotkaliśmy się o 12.00. Zdziwiłam się, że koncerty są tak wcześnie, ale gdy rzuciłam okiem na ulotkę, którą miała Maria, wszystko stało się jasne – były to koncerty dla dzieci. W związku z tym postanowiliśmy spróbować pojechać na północ od Pietrozawodska do małej wioseczki Sołomiennoje, gdzie znajduje się jakiś kościół na skale, ogród botaniczny i widok na Pietrozawodsk z przeciwnego brzegu. Podobno marszrutka nr 4 miała nas tam zabrać, choć Irina nie była pewna. Andrew też twierdził, że czwórka, a potem jeszcze upewniliśmy się na przystanku u pewnej pani. Ta dodała jednakowoż, że tylko niektóre marszrutki nr 4 tam jeżdżą. Rzeczywiście jeździ ich wiele i żadna na spisie nie miała tego miejsca. Nawet ta pani sama się dla nas spytała kierowcy jednej z tych marszrutek, i powiedział, że jego nie, ale niektóre jeżdżą. Po pół godzinie czekania zrezygnowaliśmy i poszliśmy do Andrew na herbatę i blina z toffee. Potem próbowaliśmy oglądać film, później telewizję, ale wszystko nas nudziło, więc po prostu przesiedziliśmy kilka godzin rozmawiając o wszystkim i o niczym. W końcu musiałam wrócić do domu na obiad ok. 18.00.
Obawiam się, że coraz więcej dni będzie podobnych do dzisiejszej soboty.
Porównując życie w Pietrozawodsku i Londynie zastanawiałam się, na czym polega urok Londynu. W końcu moje życie tam niewiele różniło się od obecnego – studiowałam, pracowałam, więc na przyjemności niewiele było czasu i przede wszystkim pieniędzy, niewiele wychodziłam. A jednak w Londynie jest inaczej, i nawet z pewną nostalgią wspominam duszne, przepełnione metro, tłoczne, ruchliwe ulice, i moje codzienne podróże z północy na południe i z powrotem. Było w tym jakieś życie, energia, wolność. Tutaj wszystko jest jakby lekko przymarłe, ospałe, ponurawe i blade. W Londynie ludzie są tak różnorodni i niezależnie od pory dnia i nocy tak wiele się dzieje, że nawet jeśli w twoim życiu dominuje monotonia, energia Londynu ci się udziela i nie pozwala zginąć.
Myślę jednak, że Londyn jest dobrym miejscem do życia tylko wtedy, kiedy można sobie pozwolić na rozrywki, które oferuje. Serce mi się ściska, kiedy myślę o tym, ile jest na wyciągnięcie mojej ręki, a zarazem tak daleko. I w sensie dosłownym – ludzie w Londynie mają do siebie daleko, co w sensie przenośnym utrudnia zbliżanie się. Myślę, że to miasto daje wspaniałe możliwości, ale zarazem potrafi zadusić, zabić, wyssać z ciebie całą energię. Jeśli ty nie potrafisz nim zawładnąć, ono pochłonie ciebie (czyż to nie przeczy trochę temu, co napisałam wyżej?). Daje możliwości zarobku, ale wysokie koszty życia powodują, że większość zarobionych pieniędzy wydaje się na podstawowe potrzeby.