6.09.2008

Do Iry przychodzi czasem jej 10-letni wnuczek – Edward (o ile pamiętam ma ona jeszcze dwójkę wnuków, ale jakoś mało o swojej rodzinie mówi, nawet nie wiem, ile ma dzieci). Bardzo dziwna sprawa, że tak na niego mówią, bo w Rosji jest zwyczaj zdrabniania imion na wszelkie możliwe sposoby – tak zresztą, jak i w Polsce. Edward jest pół-Finem, jego mama jest z Finlandii. W mieście ok. 11% ludności to Finowie. Lokalne radio nadaje jakieś audycje po fińsku. Ale Edward po fińsku nie mówi – kiedyś był na kursie językowym, ale niewiele umie. Jego mama mówi po rosyjsku. Nie wiem jak z resztą rodziny od strony mamy – jeśli nie mówią po rosyjsku, to trochę głupio. Chociaż może mówią – jak widać Finowie o wiele chętniej uczą się rosyjskiego (i przyjeżdżają do Rosji), niż Rosjanie fińskiego. Za to Edward już od pierwszej klasy ma w szkole angielski – 2h tygodniowo. Nie wiem, czy w Polsce angielski jest już od pierwszej klasy, ale na pewno powinien być.

Edward ma 10 lat i straszną wadę wzroku: -4.5. Ira mówi, że to od grania w gry komputerowe i oglądania telewizji. Wczoraj po kolacji Ira mu zrobiła półgodzinny wykład na ten temat. Dostało mu się za to, że nie robi ćwiczeń na oczy. Jak tak dalej będzie, to będzie musiał mieć operację. Ogólnie to bardzo miły chłopczyk, szczególnie wczoraj mnie wzruszył, gdy przyszedł powiedzieć dobranoc (nocował tutaj), przytulił się do mnie i pocałował w oba policzki. Ach ci Rosjanie ;D

Jeśliby ktoś się interesował, dlaczego wybrałam Pietrozawodsk, to wczoraj na pierwszych zajęciach z rosyjskiego (tylko półtorej godziny było, reszta to też takie różne organizacyjne rzeczy, zwiedzenie uniwerku etc.) zebraliśmy do kupy wszystkie powody. Po pierwsze, coby uciąć śmiechy i chichy co niektórych osób, którym się wydaje, że Pietrozawodsk to jakaś dziura zabita dechami: przypominam, że jest to miasto 3 razy większe od Słupska i o 1/3 większe od Torunia. Jest tutaj filharmonia (!), dużo muzeów, teatrów, kin, wszelakich fitness klubów (sauny!), hoteli, różnych atrakcji turystycznych. Jest wyspa Kiży, na której znajduje się kompleks starych kościołów, kaplic i domostw. Po drugie, polecano nam wybrać mniejsze miasta na pierwszy semestr, żeby jak najmniej po angielsku mówić. Bo tutaj tylko młodzież mówi, a to i też z różnym efektem. Po trzecie, uniwersytet w Pietrozawodsku jest bardzo dobry i studenci z poprzednich lat chwalili sobie zajęcia. Szczególnie fajna jest możliwość uczęszczania na wykłady dla rosyjskich studentów na wydziale filologii. No i po czwarte, przyroda tutaj jest przepiękna – Karelia jest z tego znana. Kolejny powód to oczywiście fakt, że Pietrozawodsk jako mniejsze miasto jest tańszy od Moskwy i St. Petersburga. Szczególnie transport miejski i zakwaterowanie, no i rozrywka (np. bardzo tanie bilety na koncerty muzyki klasycznej – od 70 rubli ~7 zł!). No i tak naprawdę nie jest daleko do dużych miast – w ciągu jednej nocy można dojechać do St. Petersburga, a dwóch – do Moskwy. Warto pamiętać, że Rosja to olbrzymi kraj, więc dla nich to naprawdę niewielkie odległości. No i Pietrozawodsk znajduje się nad jeziorem Oniegą – jest piękne molo z mnóstwem rzeźb artystów różnych narodowości, ale tego jeszcze nie widziałam, więc opisywać nie będę. Na Pietrozawodskim Uniwersytecie wykładają nawet język polski 🙂

Dla tych, którzy myślą, że nie ma tutaj niektórych wygód cywilizacyjnych – bankomaty znajdują się wszędzie, w tym również w głównym holu uniwersytetu. I jeszcze nikomu nie zjadły karty 🙂

Przypomniała mi się taka bardzo rosyjska rzecz – w czasie czekania na dworcu Ładożskim zjadłam sobie pieroga w jednym z tamtejszych fast foodów. Zauważyłam, że wszyscy podróżni, którzy tam stołowali, pili piwo… Już nawet nie wspomnę o tym, że było to wczesne popołudnie. Mnie jeszcze alkoholem nie raczono 😉 Jedzenie w domu dostaję dobre – no i moje gospodynie po każdym posiłku piją herbatę, więc średnio wychodzi cztery razy dziennie. Wydaje mi się, że w ogóle nie piją niczego innego, bo gdy raz późno wieczorem przyszłam do kuchni napić się wody, Ira znowu zaproponowała mi herbatę… Herbata jest bardzo dobra. Też tak kiedyś w domu piliśmy – robi się esencję, a potem do niej dolewa wody… Teoretycznie mam wykupione tylko śniadanie i kolację, ale w ciągu dnia ostatnio dostawałam także zupę – barszcz ze śmietaną. Taki trochę inny niż u nas, ale bardzo smaczny. Po każdej kolacji jest zawsze coś słodkiego – wczoraj bliny (naleśniki) z różnymi dżemami w środku, tylko o ile zrozumiałam (no bo nie wszystko rozumiem, szczególnie jeśli oni między sobą rozmawiają), kupione, a nie robione własnoręcznie. Ale i tak bardzo dobre. Na śniadanie dostaję kaszkę mannę na mleku ;D I tosty z serem żółtym i szynką. Był też jogurt i „syrok” – taki słodki twarożek w polewie czekoladowej. Identycznym nas częstowano u Akosa w Budapeszcie. Były też winogrona i arbuz, no i sałatka z własnych pomidorów, szczypiorku etc. Więc z braku witamin szkorbutu nie dostanę ;P

Jak to zawsze bywa, jedni mają lepiej, drudzy gorzej. Adam (ten z Oxfordu) musi do swojego pokoju przechodzić przez pokój gospodarza, za to mieszka 2 minuty na piechotę od uniwerku. U jednej dziewczyny nie ma światła w toalecie (nie wiem, czy na stałe ;)). Większość Anglików nie rozumie swoich gospodarzy, więc w ogóle nie wiedzą, co się dzieje, o co się ich pyta etc. U mnie woda jest żółta – nie wiem, czy u wszystkich. Jak o tym mówiłam, to ktoś mówił, że może rury takie stare – ale może u innych też jest żółta woda, tylko nie widzą, bo mają żółte wanny i toalety 😉 A u mnie wanna i toaleta nówka, białe jak śnieg, to i kolor wody widać. Może to dlatego, że woda jest z jeziora, i ostrzegano nas, żeby jej nie pić z kranu. Zawiera jakieś metale. Wszyscy ją filtrują i gotują przed spożyciem.

Podział na grupy ma się odbyć dopiero po sześciu dniach zajęć (wczorajsze piątkowe i cały przyszły tydzień), będą chyba tylko dwie. Zajęcia mają być codziennie od 9.45 do 13.00, tj. 3h dziennie, wychodzi 15h tygodniowo. Szkoda, że nie są rozplanowane na tylko cztery dni w tygodniu, tak jak to jest na ogół w Anglii.

* Update z 16.09.2008: już wiem, dlaczego musimy mieć zajęcia 5 razy w tygodniu. Zajęcia są podzielone na dwa bloki: poranne i popołudniowe, i po prostu nie możemy mieć ich dłużej niż do 13.00, tj. nie można ich „upchnąć” w 4 dni. A wszystko to z powodu dobrze nam znanego w Polsce (i w Anglii też): braku wystarczającej liczby pomieszczeń.

Pogoda – niespodzianka, lepiej niż w Anglii było przez te kilka dni. Przede wszystkim bardzo ciepło (nawet 18 stopni). Choć wydaje mi się, że ja po prostu się już taką Angielką stałam – cały czas mi gorąco, ale widzę, że tutejsi w kurtkach jesiennych chodzą. Pada dosyć dużo deszczu. Dni jeszcze długie – ciemno się robi dopiero wieczorem, koło 21.30, ale w zimie ma być ciemno już o 15.00. Mokro jest okropnie – wszędzie pełno kałuż i błota, aż trudno przejść, drogi i chodniki dziurawe jak cholera. W związku z tym jedną z zagadek tego kraju jest fakt, że bardzo dużo Rosjanek, szczególnie młodych, chodzi w butach na bardzo wysokich obcasach. Ja bym się tutaj zabiła po paru krokach.

Irina już od czterech lat przyjmuje studentki (tzn. ja jestem czwarta z rzędu). Szczególnie zachwyca się Samanthą. Tak bardzo, że zaraz pierwszego dnia pokazywała mi zdjęcia, które od niej dostała – a swoich rodzinnych żadnych nie pokazała. I właściwie nie ma dnia, żeby o niej nie wspomniała – a że Samantha sama zjeździła tyle Rosji i z nią na daczy miesiąc mieszkała, a że Samantha do niej listy pisze, a że Samantha ją do Londynu zaprosiła. Dla kontrastu, w przypadku jednej dziewczyny nawet nie pamięta jej imienia. Nie wiem, jak Samancie udało się zdobyć jej serce, bo nie wydaje mi się jakoś tak bardzo serdeczna. Jest uprzejma, troskliwa jak to Rosjanie, ale nie jest jakoś bardzo rozmowna. Może nie podoba jej się, że jestem z Polski? Kiedy pierwszego dnia jadąc na uniwerek spotkałyśmy na przystanku drugą „parę” – Tima z jego хозяйкой, ona wydała mi się o wiele bardziej sympatyczna – po głowie mnie głaskała, że taka śliczna dziewczyna z Polski, i widać było, że Irinie zazdrości, że ze mną można po rosyjsku porozmawiać. Nawet prosiła, żebym się Timem „zaopiekowała”, bo on ni w ząb po rosyjsku i bała się, że do domu nie będzie sam umiał wrócić. Wydaje mi się, że moja хозяйка kreuje się na taką nowoczesną i wykształconą Europejkę – jedno z pierwszych pytań, które mi zadała (zważcie, po 56h podróży o 7 rano), było: czy lubię chodzić na koncerty muzyki poważnej i do teatru? Bo… No tak, Samantha uwielbiała. Potem po kilku kolejnych zdaniach dowiedziałam się, że Irina była w Ameryce aż dwa razy, łącznie przez jakieś 10 miesięcy. Pogratulować 😉 Ciekawe, jak sobie bez znajomości języka radziła 😉 No ale, generalnie nie narzekam.

Wydaje mi się, że Rosjanie niewiele wiedzą o tym, co się w Europie dzieje. Co najwyżej pod kątem tego, co Europa o Rosji mówi. Irina nie wiedziała, że Wielka Brytania jest w Unii Europejskiej (myślała, że jak nie jest w Schengen, to znaczy, że nie jest w UE). Myślała również, że Polacy nie potrzebują wiz do Rosji. Coś się jej pomyliło z czasami ZSRR 🙂 Wczoraj oglądałam wiadomości – składały się głównie z długiego przemówienia Miedwiediewa i wszelkie relacje dotyczyły wojny z Gruzją.

Dzisiaj poszłam z Rachel i Betty do bani, czyli rosyjskiej sauny / łaźni. Kosztowała tylko 120 rubli (12 zł) za dwie godziny. Po zakupie biletów chciałyśmy wyjaśnić, że musimy się najpierw przebrać w stroje kąpielowe (przy czym błędnie używałyśmy słowa „kostium”, co oznacza po rosyjsku… garnitur lub garsonkę :D), ale babka nie miała zielonego pojęcia, o co nam chodzi. Po chwili okazało się, dlaczego. Zaprowadziła nas do szatni, a tam pełno gołych bab. Betty i Rachel miały nietęgie miny ;D Ostatecznie przełamały swoją brytyjską pruderię, rozebrałyśmy się i przeszłyśmy do łaźni. Nie było żadnych szafek, więc swoje rzeczy musiałyśmy zostawić na ławkach. W łaźni było jeszcze więcej gołych bab, które rzeczywiście po prostu się myły – było pełno kranów i dużych, czerwonych, plastikowych misek, do których się nalewało wodę, a potem nią polewało siebie. Były też trzy prysznice, jeden tylko z zimną wodą – dobre po gorącej bani. Wydaje mi się, że te prysznice to taki element nowoczesności, że w przeszłości były tylko miski, ale mogę się mylić. No i tak jak powiedziałam, Rosjanki rzeczywiście przychodzą tam się myć – mają ze sobą wszelkiego rodzaju kosmetyki do kąpieli i gąbki, szczotki etc. Oprócz tego dostaje się wierzbowe witki (веники), i po wejściu do bani okłada się nimi po plecach i w ogóle całym ciele. Niektóre z Rosjanek naprawdę się nie oszczędzały, miały plecy czerwone, że aż. Cała łaźnia i bania pięknie pachniały tymi suszonymi witkami. Swoją drogą na początku nie wiedziałyśmy, że trzeba je najpierw namoczyć – po paru minutach w bani i trzymaniu ich w ręce prawie się poparzyłam, tak gorące się zrobiły. Wchodziłyśmy do bani kilkakrotnie, a potem się umyłyśmy (drugi raz tego dnia), bo jedna Rosjanka jak tylko zobaczyła, że nic nie mamy, wręcz rozkazała nam się umyć swoim szamponem i mydłem.

Ciąg dalszy o psie. Zauważyłam, że każdego dnia ma na głowie kitkę związaną gumką innego koloru. A dzisiaj Ira pokazała mi, jak umyć jej łapki w zlewie po spacerze (spacer z nią trwał 3 minuty zresztą), i przy okazji… umyła jej tyłek 😮 W zlewie, w którym ja myję zęby. Słabo mi się zrobiło. Jeszcze rozumiem, gdyby jakichś środków czystości użyła, ale po co psu tyłek wodą moczyć? Wątpię, żeby od tego czyściej było. No ale kto wie, może Irmoczkę w pupkę całują, to i chcą, żeby czysta była 😉

Dzisiaj znowu oglądałam wiadomości na kanale pierwszym. Potwierdzają się moje podejrzenia, że codziennie obywatelom Rosji serwuje się przynajmniej kilka minut przemowy prezydenta (i ew. różnych innych oficjałów, dzisiaj np. burmistrzów Moskwy i St. Petersburga). Miałam trochę deja vú, bo znowu mówiono o Gruzji, w taki sposób jak wczoraj – najpierw relacja z „naszego” kraju, a potem z Unii Europejskiej.

Później oglądałam program, który leci także w Polsce i pewnie w Wielkiej Brytanii, i oczywiście w Stanach Zjednoczonych, w którym gwiazdy telewizyjne tańczą na lodzie z profesjonalnymi tancerzami (czy speców od tańca na lodzie się jakoś po polsku nazywa? Nie mogę sobie przypomnieć. Po rosyjsku: figuristy, фигуристы). Piękny show i zerżnięty kropka w kropkę z jego zachodnich odpowiedników. Nic już się z rosyjskiej pruderii nie ostało: paniom tancerkom i prezenterkom cycki wyskakują z dekoltów, a reklamy w przerwie programu ociekają seksem. I reklamuje się wszystko od proszków do prania po samochody Chevroleta. To znowu ku przestrodze tym, którzy myślą, że tu wciąż komuna. Niech sobie zresztą poczytają Pielewina. No ale co prawda to prawda, gejów pewnie jeszcze nie pokazują… (vide: moja babcia się ostatnio skarżyła, że amerykańskie seriale tak dużo gejów pokazują, a fe) 😛

Teoretycznie ten rok akademicki będzie się składał z 36 tygodni: 18 tygodni w jednym miejscu, 18 w drugim (choć można też wybrać 36 tygodni tylko w jednym miejscu), ale na szczęście w praktyce wychodzi mniej: 16, a zajęć tylko 14, bo w pierwszym tygodniu ich przecież prawie nie było, no i jest jeszcze reading week. Także Kamilu, nie martw się, zobaczymy się już za 15 tygodni ;P

Niestety obliczyłam, że jeśli wyjadę stąd 20. grudnia, to w Słupsku będę dopiero 22. grudnia. Ot, podróżowanie autokarem. Samolotem byłabym tego samego dnia 🙁

Komentowanie zamknięte.