No tak, mała przerwa w pisaniu z powodu wyjazdu do St. Petersburga.
Retrospekcja: w czwartek (30. października) Kamil przesłał mi plik do przetłumaczenia, bo stwierdziliśmy, że skoro kasa za tłumaczenia wpływa i tak na moje polskie konto, to czemu on ma tłumaczyć, nie mówiąc o tym, że ma wystarczająco dużo pracy. W czwartek nie udało mi się skorzystać z komputerów, a w piątek wiadomo już, co robiłam, więc nie miałam czasu się tym zająć. Ponieważ Kamil twierdził, że zajmie mi to osiem godzin, postanowiłam zacząć w sobotę rano, tak żeby zdążyć przed wyjazdem do St. Petersburga (pociąg był o 23.00, ale trzeba wyjść godzinę wcześniej). Niestety większość rzeczy musiałam sprawdzić online, bo nie było ich w moim słowniku (biurokratyczny bełkot UE), a kafejka na Kukkowce była oczywiście zawalona spragnioną kontaktu ze światem pietrozawodską młodzieżą, więc musiałam pojechać na uniwerek, a tam w soboty biblioteka kończy pracę o 17.00, więc zdążyłam posiedzieć dwie godzinki. O 20.00, po dziewięciu godzinach pracy, końca nadal nie było widać. Nie miałam więc wyjścia, musiałam wziąć laptopa ze sobą do Pitera i skończyć tłumaczenie tam. Wiedziałam, że będę miała kilka godzin, bo pociąg miał przyjechać o 7.00 rano, a check-in w hostelu nie był prawdopodobnie możliwy wcześniej jak o 12.00 (trudno powiedzieć dokładnie, bo nie było info na stronie, a na maila nie odpowiedzieli). Podróż w płackartnym rzeczywiście była spoko, choć miałam niemałe trudności ze wspięciem się na górne łóżko, nie jestem typem akrobatki, szczególnie utrudnia tę czynność fakt, że nad tym łóżkiem jest półka na bagaż, na takiej wysokości, że nie można na nim siedzieć, tylko trzeba leżeć, więc wskakując na łóżko łatwo o tę półkę zahaczyć głową… A Maria nie wykazała tyle miłosierdzia, żeby się ze mną zamienić miejscami 😉 Niestety nie spałam wiele, ale myślę, że to kwestia przyzwyczajenia, i im więcej się podróżuje, tym łatwiej to przychodzi. Po przyjeździe dowlokłyśmy się metrem do centrum i pomaszerowałyśmy do pierwszej z brzegu kafejki, w której w ciągu dwóch godzin skończyłam tłumaczenie. Tak więc w ten sposób zarobiłam swoje pierwsze pieniądze za tłumaczenie – głupie 80 zł za jakieś 11 godzin pracy 😉
Hostel okazał się jak z bajki, i to w tym sensie, że wszystko, co było o nim napisane na stronie hostelbookers, okazało się bajką 🙂 Albo miejsce to jest właśnie remontowane, albo znajduje się w stanie permanentnego remontu… Trudno osądzić, ale nasuwa to od razu skojarzenia z hotelem, w którym kiedyś pracowałam… Zresztą zdjęcia lepiej oddadzą charakter tego przybytku niż moje słowa.
Wydaje mi się, że osoba, która siedziała w recepcji, to był tak naprawdę jeden z gości hostelu, który używał komputera, bo na nas widok zawołał osobę, która akurat wychodząc minęła nas w drzwiach. Ta osoba pokazała nam nasz pokój, powiedziała nam, że potem przeniesiemy się gdzieś indziej, dała nam ręczniki, pokazała łazienkę i toaletę, i sobie poszła. I już jej nigdy więcej nie zobaczyłam (i nikt nas nigdzie nie przenosił).
Łazienka owszem, picuś, ale fakt, że przypada tylko jedna na kilkadziesiąt osób trochę psuje efekt. Śniadanie wliczone w cenę – jeśli był to ten spleśniały chleb i mleko, plus resztki kawy, które widziałam na stole, to ja dziękuję. Czysto też za bardzo nie było. Nikt nawet się nas nie spytał, kim jesteśmy, nie chciał od nas pieniędzy, po prostu zero zainteresowania. Chyba nie zawsze tu tak jest, bo na ścianie w kuchni wiszą wiadomości pozostawione przez niezwykle zadowolonych gości hostelu, na ogół amerykańskich turystów – no cóż, oni pewnie myśleli, że wszystko to to celowa egzotyka 😉
W naszym pokoju, przedzielonym na dwie części ścianą, były cztery piętrowe łóżka, miałyśmy jakby osobny pokój dla siebie, i na szczęście nikt z nami nie mieszkał przez ten czas. Jeden olbrzymi plus to darmowe wifi w hostelu – pierwszy raz od dwóch miesięcy normalna prędkość internetu, hurra! Nawet się ucieszyłam, że wzięłam ze sobą laptop. Drugi plus to położenie w centrum, prawie wcale nie musiałyśmy korzystać z metra. Myślę, że jeszcze wygodniej byłoby mieszkać na samym Newskim Prospekcie, bo właściwie codziennie i tak szłyśmy w jego kierunku (jakieś 15 minut od hostelu). Cena – ok. 400 rubli za noc (40 zł). Nie wiem, czy można znaleźć coś dużo tańszego w centrum. Jeśli tak, dajcie znać 😉 Chętnie przyjadę tu jeszcze raz na wiosnę w czasie mojego reading week. Myślę, że warto zobaczyć to miasto, kiedy pogoda jest ładna, musi być dużo piękniejsze. Dlatego zresztą nie zrobiłam wiele zdjęć, bo wszystko wyglądało tak szaro i ponuro, szczególnie, gdy nie było słońca. Z tego też powodu zdecydowałyśmy się z Marią głównie na zwiedzanie muzeów, choć nachodziłyśmy się też sporo, np. wzdłuż całego Newskiego Prospektu.
W niedzielę poszłyśmy najpierw do Ermitażu, udało nam się tam dotrzeć o 14.00, niestety był otwarty tylko do 17.00. Nie wzięłyśmy u wejścia mapki, więc po pięciu minutach zupełnie się zgubiłyśmy, to miejsce jest po prostu ogromne (według mojego przewodnika, jeśliby patrzeć na każdy eksponat tylko minutę, całość zajęłaby 12 lat!). Po pół godzinie szukania nas dołączyła do nas Felicity, przyjaciółka Marii z Manchesteru, która spędza cały swój year abroad w St. Petersburgu.
Wieczorem poszłyśmy na spotkanie z Siergiejem Potemkinem, znajomym mojego znajomego, młodym reżyserem. Poza tym nic o nim nie wiedziałam, ale jakoś udało nam się odnaleźć wzajemnie. Niestety był dosyć zajęty, nie zdążył skończyć swojej pracy, a nie mógł przełożyć spotkania, bo ja zużyłam całą swoją kasę na komórce i mi ją zablokowało (bo, jak już wspominałam, mam kartę SIM lokalną i St. Petersburg jest dla mnie drogi jak zagranica), tak więc przyszedł tylko na godzinkę, a potem musiał wracać do pracy. Tak naprawdę nie był zbyt rozmowny, więc sprawiło mi to ulgę, musiałam się nieźle nagimnastykować, żeby podtrzymać rozmowę. W międzyczasie dołączyła do nas Felicity i James, który też jest z Manchesteru, posiedzieliśmy w pubie, a potem Tim, który tutaj przyjechał z Claire i Natem na dwie noce, żeby potem pojechać do Tallinnu, zaprosił nas do mieszkania swojego kumpla Bena. Spotkał nas niemały zawód, gdy okazało się, że po 23.00 w sklepach nie sprzedają wódki (co to za zachodnioeuropejskie obyczaje? ;)), a że wszystkim „przepiło się” piwo, wybór padł na czerwone wino. To wino potem się magicznie rozmnożyło – z dwóch butelek zrobiły się cztery. Przypuszczam, że to zasługa Jamesa, który ma reputację czołowego alkoholika grupy, szczególnie po pewnym incydencie, gdy to ukradziono mu kartę kredytową, gdy wracał pijany do domu, a on zorientował się po dwóch dniach, i szczęśliwi nowi posiadacze karty zdążyli sobie zakupić sprzęt sportowy na jego koszt… LOL. Stopniowo z imprezy odpadały kolejne osoby – najpierw Claire, która w ogóle przez cały wieczór udawała niewidzialną, potem Nat, następnie Felicity i Tim, Maria zasnęła na siedząco, a potem przeniosła się na dwa krzesła i tam umościła sobie gniazdko. Został tylko Ben, Rob i James, który grał na gitarze (a ja nie wiadomo czemu prosiłam go w kółko, żeby grał Beatlesów, a gitara była okropnie rozstrojona), i kiedy zrobiło się już naprawdę późno, próbowałam obudzić Marię, ale zaowocowało to tylko tym, że znowu zaczęła spać na siedząco. Jakiś czas później sama poczułam się dosyć zmęczona, było już koło piątej rano, więc po prostu położyłam się tam, gdzie siedziałam… tj. na ławce w kuchni, gdzie odbywała się impreza. Tym sposobem wszyscy goście przenocowali w domu gospodarza 😉
Rano coś zakrywało moją głową, gdy się podniosłam, okazało się, że był to kaptur kurtki, którą James położył na mnie jako kołdrę. Jak miło z jego strony 😀 O dziwo spało się bardzo wygodnie… No i co za ironia, że pierwszej nocy nawet nie nocowałyśmy w swoim hostelu 🙂
Poniedziałek był ostatnim dniem pobytu Tima i reszty w Piterze, chciał nam pokazać swoje ulubione miejsca, bo był tutaj już kilka razy, niestety planowany start o 11.00 rano został przeze mnie i Marię opóźniony o kilka godzin, tj. do 14.30, bo musiałyśmy nadrobić niedobór snu, w związku z czym daliśmy radę zobaczyć tylko jeden highlight – Cmentarz Piskariowski, na którym pochowano ok. 520 tys. osób, które zginęły w czasie blokady Leningradu. Jest to największy na świecie cmentarz ofiar II wojny światowej. Potem poszłyśmy z Marią na spacer wzdłuż całego Newskiego Prospektu.
Podczas wycieczki z Timem poznałam przyjaciółkę Emmy, Natalię, która również studiuje w Nottingham, a obecnie spędza semestr w Moskwie, a później w Twierze. Zgadałyśmy się, że w drugim semestrze możemy razem pojechać pociągiem z Warszawy do Moskwy, bo ona i tak musi jechać do Moskwy, a dopiero stamtąd do Twieru. Bardzo się cieszę, bo zawsze lepiej podróżuje się w kupie, no i nie mam już ochoty na Ecolines. Ahh no i dostałam maila od RLUS z informacją, że drugi semestr zaczyna się dopiero 21. lutego, to oznacza, że mam baaardzo długie wakacje 🙂
Na kolację kupiłyśmy sobie czarny chleb, sałatkę z morskiej kapusty (o której marzyłam od dwóch miesięcy) i śledzia w takich małych kawałeczkach, coś w stylu koreczków, w dwóch różnych sosach. Po prostu niebo w gębie. Wieczorem wpadłyśmy jeszcze do Bena, bo nie udało im się kupić biletów do Tallinna na wieczór (nie wiem dlaczego czekali z tym na ostatnią chwilę) i wyjeżdżali następnego dnia rano.
We wtorek również zrobiłyśmy sobie spacer po Piterze, widziałyśmy dużo ciekawych miejsc, niestety w ten dzień pogoda była najgorsza, więc prawie nie robiłam zdjęć. Byłyśmy między innymi na Placu Dekabrystów, gdzie znajduje się Miedziany Jeździec, czyli posąg Piotra Wielkiego, którego wykonanie zajęło Falconetowi 12 lat. Następnie zahaczyłyśmy o plac św. Izaka, gdzie znajduje się katedra św. Izaka, ale do środka nie wchodziłyśmy, bo świątynie i kościoły postanowiłyśmy sobie zostawić na kiedy indziej. Później przeszłyśmy przez Niebieski Most, najszerszy most w mieście, który charakteryzuje się tym, że ma aż 99.9m szerokości i tylko 35m długości 🙂 Nawet nie dało się go z tego powodu sfotografować, bo zresztą wcale nie wyglądał jak most, tylko jak ulica.
Wieczorem poszłyśmy z Felicity do japońskiej restauracji na prawdziwą sushi ucztę, a ja jadłam oprócz tego kaczkę w sosie pomarańczowym, wyśmienite. A na koniec paliłyśmy sziszę z mlekiem zamiast wody… Do wyboru było także piwo, szampan i koniak, LOL.
W środę poszłyśmy do Muzeum Rosyjskiego, najpierw do jego części znajdującej się w Zamku Inżynieryjnym dziwnym budynku otoczonym fosą, która miała chronić Pawła I przed śmiercią z rąk zamachowców, niestety umarł zaledwie w parę dni po tym, jak się do tego zamku wprowadził, biedaczek. Druga, główna część muzeum znajduje się w Pałacu Michajłowskim. Byłyśmy tam aż do czasu zamknięcia, czyli do 18.00. Widziałam między innymi słynnych „Burłaków na Wołdze” Repina (a Wołga to taka rzeka w Rosji, jak kiedyś mi łaskawie wyjaśnił Kamil…).
Wieczorem zostałyśmy w hostelu, tradycyjnie jedząc czarny chleb z rybą i wodorostami, i popijąc wódką (drogi tato, tylko nie pomyśl, że jestem alkoholiczką ;D).
W czwartek zafundowałyśmy sobie literacki St. Petersburg, najpierw odwiedziłyśmy Muzeum Dostojewskiego znajdujące się w kamienicy, w której mieszkał w ostatnich latach swojego życia, gdy pisał „Braci Karamazow”. Później zaś poszłyśmy do Muzeum Anny Achmatowej znajdującym się w Fontannym Domu, gdzie żyła ona w latach 1924-52. Oba muzea były nieduże, ale bardzo mi się podobały. Ponieważ zwiedzanie skończyłyśmy dosyć wcześnie, zgodziłam się pójść z Marią do Muzeum Erotyki, choć zaliczyłam już takie muzeum w Kopenhadze i byłam pewna, że to nie będzie lepsze. Okazało się, że wstęp kosztował 100 rubli, więc zrezygnowałyśmy. Co ciekawe, muzeum to znajduje się w czymś w rodzaju kliniki zdrowia seksualnego. Zahaczyłyśmy także o Tawriczeski Park, który jest podobno jednym z najbardziej atrakcyjnych w mieście, niestety jesienią wygląda bardzo przygnębiająco, zresztą z tego powodu omijałyśmy parki z daleka, odwiedzę je na wiosnę.
Swoją drogą w St. Petersburgu są muzea wszelkiej maści – np. muzeum chleba, muzeum rosyjskiej wódki, muzeum piwa, muzeum higieny, muzeum historii milicji, muzeum Arktyki i Antarktydy, a nawet… muzeum muzeów 😉 Razem moja mapa wymienia 179 muzeów i galerii.
Wieczorem spotkałyśmy się z Becky i Charlotte, które również są tutaj na year abroad i zostały na reading week w St. Petersburgu, postanowiły nadrobić kulturalne zaległości, w związku z czym zresztą wpadłyśmy na siebie dwa razy w ciągu dwóch dni, pierwszy raz na Newskim Prospekcie, a drugi w Muzeum Achmatowej 🙂
W piątek byłyśmy w Muzeum Antropologii i Etnografii, zwanym również Kunstkamerą, założonym przez Piotra I w 1718 r. co oznacza, że było to pierwsze muzeum w Rosji. Piotr I zakupił w Holandii kolekcję anatomicznych osobliwości i umieścił ją w samym sercu muzeum. Trzeba przyznać, że kolekcja ta szokuje tak samo teraz, jak i 250 lat temu, i naprawdę nie rozumiem rodziców, którzy przyprowadzają tam swoje dzieci. Mnie o wiele bardziej podobała się etnograficzna część muzeum, ale widać, że zdeformowane płody w słoikach cieszą się ogromną popularnością.
Mimo, że jest listopad, zarówno do Ermitaża, jak i Kunstkamery była kolejka na pół godziny czekania. W przypadku Kunstkamery przyczyna szybko się wyjaśniła – znajduje się tam tylko jedna kasa (!). Cóż, Rosja, Rosja…
Warto wspomnieć, że posiadanie rosyjskiej legitymacji studenckiej umożliwia naprawdę tanie zwiedzanie, Ermitaż był za darmo, Muzeum Dostojewskiego i Achmatowej też, obie części Rosyjskiego Muzeum kosztowały po 30 rubli, a Muzeum Antropologii i Etnografii, tj. Kunstkamera, kosztował tylko 50 rubli. Nie wiadomo czemu kościoły są o wiele droższe, dlatego żadnego z nich nie zwiedziłyśmy.
No i to koniec wycieczki – nasz pociąg do Pietrozawodska odjeżdżał o 22.02.