11.04.2009

Dzisiaj temperatura znacznie podskoczyła – 12-14 st. Przeszłyśmy się z Marią od stacji Majakowskiej, w okolicy której znajduje się jej hostel (najtańszy, jaki znalazłyśmy w internecie, cena podobna do tej, którą płaciłyśmy w St. Petersburgu – 475 rubli za noc; warunki również podobne) na Plac Czerwony. Do samego Kremla nie weszłyśmy, bo zamykali już o 17.00, a my do jego bram dotarłyśmy dosyć późno. Nie zobaczyłyśmy także ciała Lenina, bo mauzoleum jest zamknięte do 16. kwietnia. Zwiedziłyśmy za to wnętrze Cerkwi Wasyla Błogosławionego, która zrobiła na mnie niesamowite wrażenie, głównie jej fantazyjne, niezwykle kolorowe ornamenty i malunki na ścianach. Zbudowana w latach 1555-60 przez Iwana Groźnego, miała upamiętniać zwycięstwo w wojnie z kazańskimi Tatarami i zdobycie miasta Kazań. Na sobór składa się osiem oddzielnych cerkwi, symbolizujących osiem dni walk pod Kazaniem. Wszystkie uwieńczone są kopułami i zgrupowane dookoła dziewiątej cerkwi, oraz połączone wspólną podstawą, obwodowym korytarzem i środkowymi arkadowymi przejściami.

Maria chciała kupić prezent urodzinowy dla swojego taty, więc zdecydowałyśmy się pojechać na Izmaiłowski Rynek. Mój przewodnik kazał nam wysiąść na stacji Izmaiłowskij Park. Tam spytałyśmy się kogoś, jak znaleźć Izmaiłowskij Rynek i, podążając za wskazówkami, dotarłyśmy do olbrzymiego budynku, który bardziej przypominał po prostu centrum handlowe niż rynek z suwenirami. Nazwa co prawda głosiła „Izmaiłowskaja Jarmarka”, ale coś było nie tak… W tym momencie Maria uzmysłowiła sobie, że stacja, na której wysiadłyśmy, nazywała się „Izmaiłowskaja”, a nie „Izmaiłowski Park”. Spojrzałyśmy jeszcze raz na mapę metra i nie znalazłyśmy stacji o takiej nazwie. W końcu spytałyśmy się jakiegoś przechodnia i on wyjaśnił, że powinnyśmy były wysiąść stację wcześniej, na Partizanskoj. Postanowiłyśmy ten odcinek przejść na piechotę, czego bardzo pożałowałyśmy (kiedyś wspominałam, że stacje tutaj są od siebie bardziej oddalone niż w Londynie), bo nie dość, że najpierw musiałyśmy kluczyć wśród jakichś zabłoconych podwórzy, to potem reszta drogi prowadziła wzdłuż bardzo długiej i ruchliwej ulicy, w kurzu i hałasie (od kiedy zrobiło się ciepło, w powietrzu unosi się mnóstwo kurzu, zanieczyszczenie powietrza jest zatrważające, po tym spacerze moje buty i torebka z niebieskich zrobiły się brązowe). Na koniec odnalazłyśmy stację metro Partizanskaja wraz z informacją na niej, że nazwę zmieniono z Izmaiłowskij Park na Partizanskaja w 2005 roku. Na moim przewodniku jest napisane, że to jego najnowsza edycja, z 2008 roku. W związku z tym odradzam komukolwiek kupowanie przewodników wydawnictwa Thomas Cook, bo to nie pierwszy raz, kiedy zawarte w nim informacje okazały się bezużyteczne i mylne. Od stacji do rynku było już bardzo bliziutko, niestety przez to całe krążenie trafiłyśmy tam dopiero koło godziny 18.00, kiedy sprzedawcy zaczynali zamykać swoje stragany, ale i tak zdążyłam kupić parę fajnych drobiazgów. Miejsce jest naprawdę świetne, tak ciekawe, że można tam spędzić cały dzień, naprawdę polecam, choć podobno w ciągu dnia może być tam dosyć tłoczno.

10.04.2009

Dzisiaj przyjechała do mnie na weekend Maria. Podróż nocnym pociągiem z St. Petersburga zajęła jej dziesięć godzin. Nie chciałam opuścić zajęć, więc spotkałyśmy się po południu i zdecydowałyśmy najpierw pójść do Parku Zwycięstwa, jako że pogoda była prześliczna, pierwszy dzień prawdziwej wiosny, choć nadal dosyć chłodno – ok. 4-6 st. Park Zwycięstwa to ogromny kompleks upamiętniający Wielką Wojnę Ojczyźnianą 1941-45, położony na Pokłonnej Górze (to tu w 1812 r. Napoleon na próżno czekał na klucze od Kremla). Są tutaj dwa muzea – jedno z nich pod gołym niebem; a także obelisk o wysokości 141,8 metrów uwieńczony postacią bogini zwycięstwa Nike; mnóstwo pomników; cerkiew, meczet, synagoga (trzy świątynie – trzy wyznania uczestników Wielkiej Wojny Ojczyźnianej). Przed obeliskiem znajduje się pomnik świętego Jerzego, triumfującego nad smokiem (symbol zwycięstwa po raz wtóry). Główny punkt parku stanowi Centralne Muzeum Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, które z Placem Zwycięstwa łączy długa aleja „Lata wojny”. Dwa rzędy fontann znajdują się na pięciu poziomach, każdy poziom symbolizuje kolejny rok wojny, a liczba fontann – 1418 – dni wojny. Jak widać Rosjanie opanowali symbolikę do perfekcji 😉 I obowiązkowo wszystko musi być pompatyczne, kiczowate i olbrzymich rozmiarów. Niestety fontanny są jeszcze wyłączone. Podobno w nocy widok jest piękny, bo są podświetlone. Plany utworzenia tego kompleksu pojawiły się już w 1942, ale do jego realizacji doprowadzono dopiero na 50-lecie zakończenia wojny, w 1995 r. My z Marią do muzeum nie wchodziłyśmy, zwiedziłyśmy tylko ekspozycję sprzętu wojskowego (czołgi, samoloty, helikoptery, działa, statki itp.) i sam park. Bardzo spodobała nam się rzeźba „Tragedia narodów”, więc zapamiętałam jej autora – Zuraba Cereteli. Później, czytając o Moskwie w internecie, zauważyłam, że mnóstwo pomników jest jego autorstwa, nawet Charles de Gaulle przed hotelem Kosmos (łącznie w Rosji ponad 30)! Okazuje się, że jest to artysta światowej sławy – jego prace znajdują się nie tylko w Rosji, lecz także w Stanach Zjednoczonych, Brazylii, Urugwaju, Wielkiej Brytanii, Francji, Portugalii, Hiszpanii, Japonii, Syrii, Izraelu, Gruzji (jest on zresztą Gruzinem), Mongolii, we Włoszech i na Ukrainie. Jednakże często wzbudza on kontrowersje, głównie dlatego, że jego prace są bardzo pompatyczne, kiczowate i gigantycznych rozmiarów (jak wszystko w Rosji). Statua Krzysztofa Kolumba ważąca 660 ton (dwa razy większa od Statuy Wolności), która znajduje się w Puerto Rico, to jeden z przykładów tej gigantomanii. Niektóre z rzeźb Cereteli nigdy nie znalazły nabywców – np. pomnik Putina w stroju judo…

07.04.2009

Jeden z moich ulubionych fragmentów z „Moskwa Pietuszki” Wieniczki Jerofiejewa, którą właśnie czytam w oryginale:

„Nie będą wam przypominać, jak oczyszcza się politurę, wie o tym każde dziecko. Nie wiadomo dlaczego nikt w Rosji nie wie, jak umarł Puszkin – ale jak oczyszcza się politurę, wszyscy wiedzą. Krótko mówiąc, zanotujcie receptę na „Balsam Kanaański”. Człowiekowi dane jest tylko jedno życie, i powinien je przeżyć tak, by nie popełniać błędów w recepturze.

A zatem:

Denaturat – 100 g

Ciemne piwo – 200 g

Oczyszczona politura – 100 g

I oto macie przed sobą „Balsam Kanaański” (zwany potocznie „srebrnym liskiem”) – płyn istotnie jest czarnobrunatnego koloru, o umiarkowanej mocy i trwałym zapachu. To właściwie nie zapach, lecz hymn. Hymn młodzieży demokratycznej. Dlatego że w tych, którzy wypili ten koktajl, wyzwala się wulgarność i mroczne siły.”

Politura to roztwór szelaku w spirytusie lub denaturacie, służący do wykańczania mebli. Jak tak się zastanowiłam, to pomyślałam sobie, że nie mam pojęcia, jak ją oczyścić, ale w internecie znalazłam artykuł studenta, który też się nad tym głowił, i odkrył, że wystarczy filtracja przez… chleb. Tak więc przygotowanie „Koktajlu Kanaańskiego” rzeczywiście nie powinno stanowić problemu 😉

Egzemplarz tej książki w języku rosyjskim dostałam dwa lata temu w prezencie od mojego korespondencyjnego przyjaciela, Władysława, na pamiątkę wyboru studiów, którego dokonałam. Niestety dopiero teraz spróbowałam się z nią zmierzyć, bo język jej zaiste jest plugawy i połowy słów w słowniku znaleźć nie można.

Jerofiejew w moim życiu przyczynił się do dwóch ważnych wydarzeń: pierwszy raz gdy poznałam Kamila, bo moje zainteresowanie jego osobą zaczęło się od faktu, że posiadał egzemplarz „Zapisków psychopaty” Jerofiejewa, którego poszukiwałam od kilku miesięcy, a po raz drugi podczas mojej rozmowy kwalifikacyjnej na UCL, gdy na podstawie „Zapisków psychopaty” i „Moskwy Pietuszek” udowodniłam swoje żywe zainteresowanie literaturą rosyjską i dostałam się na Russian Studies.

A jak się to dobrze czyta, słuchając przy tym Wysockiego z tym jego chrypiącym głosem „Oj, gdzieżem ja wczoraj był – choćbyś zabił, nie wiem…” i „Gdyby wódkę pić sam człowiek mógł…”. Kultura rosyjska – pełne zanurzenie 😉

06.04.2009

Dzisiaj miałam pierwsze zajęcia z Saszą. Zadała mi mnóstwo pytań na temat mojej osoby. Jak się mnie spytała, czy znam wszystkie słowa w języku angielskim, to powiedziałam, że nikt nie zna wszystkich słów nawet w swoim języku ojczystym.

Nie uwierzyła mi.

Natasza, tak jak przypuszczałam, zapłaciła mi 600 rubli za godzinę (co oznacza, że moje miesięczne zarobki będą wynosiły 640 zł) i dzisiaj przywiozła mnie, i odwiozła z zajęć. Po drodze zdążyłam się dowiedzieć, że jest typową Rosjanką. A co to znaczy? Typowa Rosjanka jest samodzielna i niezależna, i bez mężczyzny, a nawet jeśli z mężczyzną (jak w jej przypadku), to zupełnie zbędnym, bo leniuchem i darmozjadem (i dużym dzieckiem!), który o nic się nie troszczy. Rosjankom mężczyźni są niepotrzebni, to tylko zbędny balast. Ostatnim prawdziwym mężczyzną w tym kraju był Stalin, ojciec wszystkich dzieci i mąż wszystkich kobiet*. Zaradność Nataszy jest tym bardziej godna podziwu, że ma dopiero 30 lat, 10-letnią córkę, męża, który jej w niczym nie pomaga, a stać ją i na samochód, i na prywatne lekcje angielskiego i francuskiego dla córki, i na odnowienie mieszkania.

Od jutra koniec wakacji, zajęcia na 10.00, nie wiem, jak wstanę, bo od kiedy przyjechałam półtora miesiąca temu, nie udało mi się pozbyć „jet lagu”: chodzę spać o 3.00 nad ranem i mam trudności ze wstaniem przed 11.30…

* Przedstawiona powyżej opinia dotycząca a) męża Nataszy, b) wszystkich mężczyzn, c) Stalina, nie należy do autorki tekstu.

05.04.2009

Ksenia jest chora, więc odwołała wczoraj zajęcia i przełożyła na poniedziałek, za to miałam telefon od Nataszy, mamy 10-letniej Saszy (to zdrobnienie noszą w Rosji zarówno chłopcy, jak i dziewczynki), która przyszła dzisiaj porozmawiać o korepetycjach. Tym razem podałam cenę 500 rubli. Zresztą myślę, że ta kobieta była gotowa zapłacić nawet więcej, nie wiadomo czemu była strasznie mną zachwycona i żałowała, że tak późno mnie znalazła (bo ja już 20. czerwca wyjeżdżam, a ona chciałaby kogoś na dłużej). Będę miała zajęcia z tą małą u nich w domu niedaleko stąd, jakieś pięć przystanków autobusem, dwa razy w tygodniu wieczorami. Co oznacza, że tygodniowo będę już zarabiać 1400 rubli, a miesięcznie 5600 (~560 zł). Swoją drogą byłam strasznie zdziwiona, że ktoś do mnie zadzwonił, bo tylko raz ogłosiłam się na jakimś serwisie, podając numer telefonu, i to z dwa tygodnie temu, tak od niechcenia, byle jak. A tu proszę. Więc jednak nie trzeba oszukiwać, żeby znaleźć pracę. Chociaż na pewno byłoby łatwiej :] BTW jak widzę te moje znajome „native speakerki” z Polski piszące na Facebooku „amasing”, „surprice”, to sobie myślę, że Rosjanie dają się nieźle nabić w butelkę… 😉 Chociaż z drugiej strony wiadomo, że sami Anglicy też nie są wolni od błędów, i to często podstawowych (np. powszechne „definately”).

01.04.2009

Prima Aprilis, a ja dostałam taką wspaniałą – i prawdziwą – wiadomość! Skończyła się moja finansowa niedola i harowanie w wakacje po siedem dni w tygodniu, bo dostałam od brytyjskiego rządu kredyt i stypendium na koszty utrzymania, a UCL dorzucił do tego automatycznie swoje stypendium. I pomyśleć, że dwa lata żyłam w niewiedzy i nie sądziłam, że te pieniądze mi się należą. Dopiero rozmowa z inną polską studentką mi to uzmysłowiła, potem Kamil z kimś też o tym rozmawiał, aż w końcu zebraliśmy się do kupy i w lutym, gdy byłam w Londynie, złożyliśmy papiery. Trzeba było poczekać aż osiem tygodni, ale w końcu doczekaliśmy się. Szkoda, że pieniądze z poprzednich dwóch lat są nie do odzyskania, szczególnie, że dla Kamila to ostatni rok studiów licencjackich, więc w przyszłym roku już się nie załapie (studia magisterskie nie są objęte taką pomocą finansową, choć czasem można się załapać na różnego rodzaju stypendia i zapomogi; nie jest to jednak takie proste). Za to ja mogę liczyć na prawie taką samą sumę w przyszłym roku. Oczywiście to oznacza powiększenie mojego zadłużenia o kolejne tysiące funtów, ale i tak taki kredyt lepszy niż komercyjny, bo oprocentowanie jest tylko na poziomie inflacji. I tak myślę, że reguły są dziwne – dlaczego akurat ludzie, którzy przyjechali do Anglii do pracy mogą dostawać ten kredyt i stypendium, a inni nie? Może chodzi o to, żeby dać takim osobom szansę na edukację, ale z drugiej strony, i tak muszą pracować przez cały okres studiów, żeby nadal się kwalifikować! Dziwna sprawa. Tak czy inaczej trik był prosty – zmienić swój status ze studenta EU (który otrzymuje tylko kredyt na czesne i nic więcej) na pracownika migracyjnego – i przysługuje nam wszelka pomoc od rządu (i uniwersytetu).

31.03.2009

Jakby popatrzeć na moje wydatki, to wychodzi na to, że samym internetem, wodą i piwem żyję. Serio! Można by również dojść do wniosku, że wszystko co zarobię, przepijam, jako że wydatki na wyjścia do pubu stanowią większą część mojego budżetu. Podsumowując, zarobiłam w tym miesiącu 1400 rubli (~140 zł), a wydałam ok. 2940 (oczywiście nie licząc opłaty za mieszkanie), czyli mniej niż wydawałam miesięcznie w Pietrozawodsku. Stałe miesięczne opłaty to metro (1100 rubli), internet (525 rubli) i komórka (ok. 200 rubli).

30.03.2009

W końcu skończyłam czytać „Among the Russians” Colina Thubrona. Książka ta znajdowała się w spisie lektur wstępnych, który dostałam po tym, jak zdałam egzaminy wstępne na UCL, ale jakoś nigdy nie miałam czasu ani wystarczająco cierpliwości, żeby ją przeczytać – jest to jedna z tych nielicznych książek, w których na każdej stronie musiałam sprawdzać średnio po pięć słów w słowniku. „Among the Russians” należy do gatunku literatury podróżniczej. Colin Thubron, Anglik urodzony w Londynie w 1939 r., wybrał się w latach 80. na samotną wyprawę samochodową po ZSRR – od Białorusi, poprzez Moskwę, Leningrad, Estonię i Litwę, po Kaukaz, Krym, Gruzję, Armenię i Ukrainę. Książka ta, wynika z moich poszukiwań na Google, nigdy nie została przetłumaczona na polski, co mnie wcale nie dziwi: to, co autor w niej opisuje i komentuje, było i jest Polakom dobrze znane. Jedynie opis jego podróży począwszy od Kaukazu wzbudził moje zainteresowanie, jako że Armenia i Gruzja to jedne z tych krain, na temat których nie mam nawet jakichś mglistych wyobrażeń. Przede wszystkim zaciekawiły mnie one ze względu na kontrast, jaki stanowią w stosunku do Rosji i jej słowiańskich ludów. Ta właśnie orientalna, południowa strona Rosji jest najbardziej tajemnicza, ciekawa i niedostępna, bo tu, w europejskiej części kraju, rzadko kiedy się z nią stykamy, poza tym moja ogólna wiedza na ich temat zbliżona jest do zera. Zdziwiłam się na przykład przeczytawszy, że Armenia to pierwszy kraj na świecie, który ogłosił chrześcijaństwo religią państwową, wcześniej niż uczyniło to Cesarstwo Rzymskie.

Thubron wyszedł z tej samotniczej wędrówki cało, choć ilości wódki, które musiał wypić przy okazji rozmów ze spotykanymi tubylcami musiały nieźle nadszarpnąć stan jego wątroby, a KGB deptało mu po piętach w każdym większym mieście. Jest on także autorem fikcji, jego ostatnia powieść („To the Last City”, 2002) była nawet nominowana do Nagrody Bookera. O dziwo wygląda na to, iż jej również nie przetłumaczono – może ja powinnam się tym zająć? 😉 Byłoby to niezłe wyzwanie, bo język Thubrona jest bardzo liryczny i pełen metafor.

Kiedyś na zajęciach w Pietrozawodsku Sasza Jakimow pokazał nam na youtube.com bardzo zabawny klip pt. „Guitar”, autorstwa niejakiego Petera Nalitcha, zaśpiewany komicznym łamanym angielskim i sfilmowany amatorską kamerą. Klip ten stał się hitem tak w Rosji, jak i za granicą, choć dopiero w kilka miesięcy po tym, jak pojawił się na serwisie. Utwór bardzo zabawny, chwytliwy i melodyjny, ale to, co mnie zauroczyło, to głos Nalitcha. Od tego czasu przesłuchałam wiele jego kawałków i muszę powiedzieć, że jak dla mnie jest tym, czego na marne szukałam w rosyjskiej telewizji i radio – tj. prawdziwym rosyjskim bardem o cudownym, rzewnym głosie, którego utwory chwytają za serce albo wręcz, jakby powiedział Rosjanin, za duszę. Ojciec 26-letniego Nalitcha był śpiewakiem operowym, sam Nalitch obecnie studiuje muzykę.

29.03.2009

Liuba ma znajomą, która bardzo chciała się ze mną poznać, tak jak i zresztą wcześniej poznała się z Zahrą i z Emily. Nie podejrzewałam w tym żadnych interesownych zamiarów, więc się zgodziłam, szczególnie, że i tak dzisiaj cały dzień siedziałam w domu. Olia okazała się żwawą 60-letnią panią, istnym wulkanem energii, przeszła przez ten dom jak huragan i zostawiła mnie z bólem głowy od jej ciągłego głośnego trajkotania. Zadała mi z milion pytania, nie czekając na odpowiedzi (szczególnie zaś spodobało mi się pytanie, czy u mnie w szkole są „prawdziwi Anglicy”,), po czym posadziła mnie przy stole w moim pokoju i kazała uczyć ją angielskiego z darmowej gazety Moscow News. Powiedziałam jej, że gdybym wiedziała, że chce mieć ze mną lekcje angielskiego, to przygotowałabym dla niej test na określenie jej poziomu, bo skąd mam wiedzieć, czy w ogóle zrozumie, co tam jest napisane, ale zgodziłam się, żeby przeczytała nagłówek artykułu. Oczywiście od pierwszych kilku słów zaczęły się problemy, więc dałam jej do przeczytania i przetłumaczenia tekst, który miałam wcześniej przygotowany dla Ksenii. Na koniec zaś dałam jej pytania sprawdzające zrozumienie tekstu, z których wynikło, że nie zrozumiała prawie nic. No i wtedy jej się odechciało zajęć, cała aż się spociła i rozbolała głowa od tego czytania, więc wróciłyśmy do kuchni. Jako uczennicę mam ją więc z głowy.

W kuchni siedziała Liuba i Rita, jej znajoma. Wszystkie trzy stanowią kompletnie odmienne osobowości: Olia głośna, rubaszna, przechwalająca się swoimi podróżami po świecie i angielskim „boyfriendem” (tak się właśnie o nim wyrażała), Liuba cicha, ale lubiąca moralizować i przeplatać swoje wypowiedzi różnymi z nagła przychodzącymi jej do głowy modlitwami, oraz Rita, której ulubionym tematem były pieniądze i polityka – tj. to jak państwo ją okrada (podwyższając czynsz za mieszkanie), a jak ona je (zamieniając opakowania droższej i tańszej żarówki w supermarkecie – znamienne, że dla Rosjan starszej daty wszystko nadal jest „państwowe”). Wydawało się, że wcale nie rozmawiają ze sobą, tylko każda mówi do siebie i był przy tym taki zgiełk, jakbym się znajdowała na jarmarku. Co rusz przebrzmiewały skargi na obecne czasy, zależnie od poglądów: pobożna Liuba narzekała, że w dzisiejszych czasach nikt nie zajmuje się bezdomnymi (a dawniej było inaczej), podróżniczka Olia narzekała na wizy i nalegała, że Rosję powinno się przyjąć do EU, a rozpolitykowana Rita ganiła Miedwiediewa za to, że po roku prezydentury nic, ale to nic (!) w tym kraju nie zrobił…

Dobrze, że już sobie poszły…

28.03.2009

Zaczął się nasz pierwszy reading week, mamy dziesięć dni wakacji. Ja niestety zostaję w Moskwie. Na szczęście wiele osób wyjechało tylko na weekend i wrócą na początku przyszłego tygodnia, bo nie mogą opuścić pracy.

Dzisiaj miałam znowu zajęcia z Ksenią, coraz bardziej podoba mi się ta praca, czyżbym odkryła w sobie powołanie odziedziczone po rodzicach? 😉 Tak mi się dobrze prowadzi te zajęcia, że za każdym razem się zapominam i Ksenia ma 15 minut gratis (zajęcia powinny trwać tylko 45 minut). Ale wynagrodziła mi to jej dzisiejsza uwaga, że w szkole 45 minut dłużyło jej się niesłychanie, a tutaj ani się spostrzeże i już koniec lekcji. To komplement, który każdy nauczyciel chciałby usłyszeć 😉 Niestety nie znalazłam więcej uczniów, mimo że ogłaszałam się na slando.ru ponownie (i na repetitor.ru)… Szkoda, a taki dobry początek był 🙁 Wczoraj rozmawiałam z Anitą i ona z powodu swojej bardzo kiepskiej sytuacji finansowej zdecydowała się na to, co wiele osób tutaj robi, to jest po prostu spreparowanie historyjki, że jest native speakerem angielskiego (mama Polka, ojciec Anglik itp.), no i od razu przyjęto ją do jednej z agencji, i dzisiaj miała już dwóch uczniów. Ja nie wiem, cały czas się waham, strasznie nie lubię faktu, że zawsze, żeby coś osiągnąć, trzeba oszukiwać, kombinować itp… I szlag mnie trafia, jak widzę na slando.ru ogłoszenie „native speakera” po angielsku z tyloma błędami, że głowa boli, i z hiszpańskim adresem email. Pewnie ten koleś bierze dwa razy więcej ode mnie i nie ma problemów z popytem na usługi, bo Rosjanie po prostu nie zdają sobie sprawy, w ogóle nie rozróżniają akcentów.

Haha dzisiaj Liuba siłą zaciągnęła mnie do swojego ulubionego sekretnego ciucholandu, z którego zresztą sama wyniosła dwie wielkie siaty ubrań (jak sobie pomyślę, że ona robi tam zakupy regularnie, to zaczynam się zastanawiać, ile ma ciuchów w szafie), kazała mi wybrać sobie spodnie i za nie zapłaciła. Powiedziała, że mam to potraktować jak prezent na urodziny. Oryginalny Esprit, a kosztowały tylko 16 zł 😀 Jedyny mankament, to że nie było guzika, ale już przyszyłam (tak, oprócz smażenia naleśników umiem też przyszywać guziki, będzie ze mnie dobra żona).